- Co to w ogóle ma być, ja się pytam? – Takie oto słowa wypłynęły z ust wykończonego Lucasa, Brazylijczyka z klasy D, gdy stał on bladym, w jego mniemaniu, świtem przed autokarem.
Autokar był wręcz przerażająco typowy, jak na środowisko szkoły dla stypendystów dyrektora Beilschmidta. Ciemnozielony, z granatowym napisem „Jesteśmy zagilbiści!" na obu bokach. No tak, napis nie był może zbyt normalny, ale akurat nikogo nie zdziwił; wszyscy myśleli raczej, że autokar będzie wyglądał jak samolot i miał coś około sześćset na liczniku.
- Co to ma być? – kontynuował Lucas. – Dlaczego budzą mnie bladym świtem i każą czekać na parkingu?
- Bo jedziemy do miasta, idioto – olśniła go Sofia z Chile, niziutka, opalona dziewczyna o czekoladowych lokach i smukłej, niestety nie uwypuklonej choćby najmniejszym biustem sylwetce.
- Wiem! Ale jak można budzić moją kochaną przyjaciółkę wraz z całą klasą o tak nieludzkiej godzinie, jaką jest dziewiąta rano? – Nie mógł zrozumieć oburzony Lucas. – Przecież gdy wstajemy wcześnie w tak cudowny dzień, jakim jest sobota, nasz organizm nie odpoczywa wystarczającą ilość czasu! To puste i nieludzkie, traktować nas w tak okrutny sposób, jak jakieś psy! I na pewno wszystkich nas będą bolały głowy przez następny tydzień!
Brazylijczyk ten odznaczał się zaskakującą troską o całą klasę, której z resztą gospodarzem był od wczoraj, kiedy to D na godzinie wychowawczej wybierała przewodniczącego wraz ze swoim wychowawcą, Heraklesem. Wygrał porażającą większością głosów – tylko Cesar z Ekwadoru zagłosował na siebie, wszyscy inni byli zgodni co do tego, że powinien reprezentować ich Lucas. Był on z resztą osobą wysoką, umięśnioną, sympatyczną i dobrze sprawującą się w większości rzeczy (między innymi piłce nożnej). Tylko czasami za bardzo lubił gadać na w gruncie rzeczy nieważne tematy.
Teraz mieszkanka Chile przytupywała z niecierpliwością, wysłuchując kolejnego „bardzo" istotnego wywodu, tym razem o godzinie wstawania. Wyratował ją roześmiany, wysoki chłopaczyna o płowych włosach, który przyszedł do nich (ciągnąc za sobą zaskakująco do siebie podobnego przyjaciela) i zawołał:
- Hej! Znowu gadasz, Lucas? Przestań wreszcie, ciesz się porankiem! – Po czym rozrzucił ramiona szeroko i roześmiał się.
Brazylijczyk spojrzał na niego cokolwiek zmierżonym spojrzeniem, potrząsnął głową i, mruknąwszy:
- Co ja z wami mam… - poszedł pokłócić się trochę z Cesarem.
Nieco dalej siedziała klasa A. Basch rzucał spojrzenia w stronę swojego anioła, który, w towarzystwie Jekateriny z Ukrainy, plótł wianki z przydrożnych stokrotek. Złote warkocze jak zwykle zarzuciła na plecy, główkę miała nisko pochyloną i z uwagą pracowała drobnymi, szczupłymi palcami. Szwajcar zastanawiał się, jak by wyglądała, gdyby je rozpuściła – i natychmiast widział jej twarz okoloną drobnymi, złocistymi loczkami. Zarumienił się i schował twarz w dłoniach. Boże, o czym on myśli…! Przecież w życiu do niej nie zagada!
- Jest słodka, nie? – Obok Bascha, na krawężniku, klapnął Feliciano. Pech chciał, że jego brat był zajęty kłótnią z Antoniem i zarywaniem do Mariny równocześnie, drugi Włoch nie miał więc co robić.
- Co ty pieprzysz? – zareagował natychmiast Szwajcar. – Kto niby? Ona…? – zapytał, szybkim ruchem pokazując uroczą blondynkę. – W ogóle mi się nie podoba!
Wrzasnął to tak głośno, że anioł usłyszał i podniósł na niego spojrzenie. Jej oczy były zaskoczone, ale zaraz na powrót spuściła głowę i wróciła do pracy.
- Cholera…
- Wiesz, bo jak dziewczyna ci się podoba, to się do niej nie krzyczy, że ci się nie podoba – wyjaśnił dobrodusznie Feliciano.
- Nie, poważnie?… - Basch spojrzał na niego, zastanawiając się, jak Włoch wyglądałby na stryczku.
Vargas pokiwał głową.
- Robi się o tak.
Wstał, zrobił kilka kroków, obrócił się, rozejrzał. Niby przypadkiem jego wzrok padł na anioła Bascha. Podszedł do krawężnika, pochylił się, ledwo musnąwszy palcami trawę, zerwał wyjątkowo dorodną stokrotkę. Następnie podszedł do dziewczyny z warkoczami, ukląkł przy niej na kolanie i, uśmiechnąwszy się, powiedział:
- Ten kwiat pasuje do ciebie. Oboje jesteście tak słodcy i delikatni… - Po czym wetknął biały, ładny kwiatuszek za ucho zarumienionej dziewczyny, niby niecelowo musnął wierzchem dłoni jej policzek i oddalił się tyłem, ciągle patrząc na nią promiennie.
W końcu zamaszyście obrócił się, posłał Baschowi uśmiech i zrobił kilka kroków ku Alfredowi, który dyskutował z Mattem i Yong Soo. Zamienił z całą trójką kilka słów, posłał kolejne spojrzenie aniołowi. Zrobił tak jeszcze kilka razy, rozmawiając z różnymi osobami, po czym podszedł do Szwajcara.
- I widzisz?
Basch szybkim ruchem chwycił go za kołnierz.
- Ty pierniku…! Próbujesz mi ją odebrać! – syknął. – Już ja ci przytłukę! – Podniósł się, z nieludzką niemal siłą unosząc i Włocha.
- Nie, nie! – pisnął przerażony Feliciano, płynnie przechodząc z uroczego dżentelmena w najgorszą ofiarę. – Błagam, nie zabijaj mnie! Jeszcze tylu dziewczyn nie poderwałem…!
- Zostaw mojego brata, kurna! – Romano już nadchodził z odsieczą.
Po chwili na parkingu rozpętała się krótka bójka, jednak walczące strony (albo raczej okładającą i uciekającą) szybko rozdzieliła krótka interwencja Alfreda i pana Sadiqa z Turcji, nauczyciela biologii, WDŻ-u i geografii.
A anioł Bascha na wszystko patrzył i kiedy akcja się skończyła, podszedł do Feliciana, zapytał, czy nic mu nie jest, i podziękował za stokrotkę.
Chwilę po potyczce przybył wreszcie spóźniony pan Karpusi. Dyrektor uciął z nim krótką pogawędkę na temat spóźniania się przez lenistwo i, cokolwiek to miało znaczyć, „zakotowanego pokoju", po czym wreszcie wyruszono.
Kierował, na szczęście, nauczyciel WF-u imieniem Gupta. Gdyby za kierownicę zabrał się Beilschmidt Senior, uczniowie mogliby takiego rajdu nie przeżyć.
W autokarze Yong Soo wyciągnął blok rysunkowy i ołówek.
Od środy nie mógł dać sobie spokoju. O histerii Japończyka już chyba wszyscy zapomnieli, a wieść nie wyciekła poza lojalną klasę A i zbyt przyzwoitą, by rozpowiadać takie rzeczy, B; ale Koreańczyk nie mógł sobie odpuścić zarówno tego, jak i faktu swojego idealnego odwzorowania Douglasa McArthura.
- Też mi coś – mówił Matthew, oglądając potem jego bloki rysownicze. – Zobaczyłeś kiedyś w jakimś podręczniku albo książce, to narysowałeś. To, że ślicznie rysujesz, jest akurat oczywiste. – I kiwał z zadowoleniem na manhwowe i portretowe dzieła Koreańczyka.
- Nie mógłbym tego odwzorować tak idealnie! – zaprzeczał jednak Yong Soo. – Nawet ciebie czy Alfreda nie umiałbym narysować tak dobrze bez patrzenia. A tu zgadza się po prostu wszystko, nawet ta zmarszczka pod okiem, widzisz…?
- Naoglądaliście się za dużo amerykańskich filmów i wam odbiło – wyrokował więc Kanadyjczyk. Ale jego zdanie i współlokator, i jego kolega mieli gdzieś, a sprawa rysunku głęboko obu fascynowała.
Teraz więc, gdy jechali autokarem i tak właściwie nie za bardzo było co robić, Yong Soo poprosił Alfreda:
- Podaj mi nazwisko jakiejś postaci historycznej.
- Chamberlain!
Koreańczyk spojrzał na kolegę ciężko.
- Może takiej bardziej związanej z Koreą, co?
- Dobra… - Amerykanin zastanowił się. – To może ten drugi generał Wojny Koreańskiej, jak mu tam było…?
- Ridgway – podsunął siedzący za nimi Kanadyjczyk. Zapewne jednak za głośno, by mogli go usłyszeć. – Matthew Ridgway – powtórzył więc jeszcze ciszej, znowu spotykając się z ignorancją. Alfred nadal namyślał się.
- Mam! – wykrzyknął w końcu. – Taki jakby cichutki głosik mi podszepnął! To Matthew Ridgway był!
Yong Soo skinął głową i zaczął rysować niemal machinalnie. Towarzyszyło mu przy tym ogromne uczucie déjà vu, jak gdyby już, kiedyś, zajmował się dokładnie tym samym. Zerknął na Alfreda siedzącego obok i zobaczył za nim ciemne, pochmurne niebo. W oddali zagrzmiało.
- Będzie burza – mruknął Yong Soo.
- Co? – Alfred zamrugał ze zdziwieniem, zerkając przez okno. – Co ty gadasz? Jest piękne słońce!
Koreańczyk spojrzał przez okno i musiał przyznać rację koledze. Po niebie przesuwały się co prawda małe, białe obłoczki, ale na pewno nie zapowiadały nawet paru kropelek. A co dopiero burzy…
- Coś… mi się zdawało – stwierdził Yong Soo.
I nikt nie kontynuował tej rozmowy o pogodzie.
Droga trwała długo, bo, dla odmiany po dyrektorze, pan Hassan nie spieszył się z jazdą. Właściwie, to w tej kwestii preferował raczej leniwe ruchy w stylu pana Karpusi.
Żeby było ciekawiej, żaden uczeń dokładnie nie wiedział, gdzie jadą. Wiadomo było, że do jakiegoś miasta, na czas wolny, świeże powietrze i „otwarty świat" – ale do jakiego miasta? Tu już wersji istniało tyle, ile jeszcze niedawno na temat nauczyciela plastyki.
Miasto okazało się jednak bardziej ospałym miasteczkiem i zdecydowanie nie wywołało zadowolenia uczniów.
- Co to ma być, ja się pytam? – pytał Lucas, rozglądając się po pustym parkingu. To, że nikt więcej na nim nie zaparkuje, stanowiło oczywistość tak wielką, iż pan Hassan spokojnie zatrzymał autokar w poprzek przeznaczonych na samochody miejsc, zajmując cztery zamiast jednego.
- Oto i piękne, zabytkowe, amerykańskie miasteczko! – zakrzyknął dyrektor, machając rękoma, by zaznaczyć swoją obecność i zwołać wszystkich do zgromadzenia się wokół siebie. – Nie jest może tak wyczepiste, jak ja, ale i tak niezłe!
Parking znajdował się na wzgórzu. „Piękne, zabytkowe" miasteczko zbudowano za nim. Ze stosunkowo niewielkiej wysokości łatwo można było ogarnąć je całe spojrzeniem, co raczej nie świadczyło dobrze o jego wielkości.
- Mam dla was niezwykłą wiadomość! – wołał dyrektor Gilbert. – Możecie się swobodnie poruszać po całym mieście!
- Chyba się, kurna, posikam z radości – warknął Romano. Marina, stojąca metr dalej, zerknęła na niego ze zdziwieniem – szczerze mówiąc, przyzwyczaiła się do jego łagodnej, nie odzywającej się ostro wersji – więc Włoch szybko uśmiechnął się do niej lekko, wzruszając ramionami. Po chwili wahania odpowiedziała mu tym samym.
- Mamy godzinę… - Dyrektor spojrzał na swojego brata, a ten usłużnie wyciągnął do niego dłoń z zegarkiem. - …pierwszą! Okej, wpół do czwartej wszyscy mają być tutaj, ludzie! Proszę się poruszać w grupach co najmniej trzyosobowych i tak, by przynajmniej jedna osoba posiadała jakiś telefon albo zegarek! Pilnować czasu…! – Zastanowił się chwilę, a gdy doszedł do wniosku, że nie chce nic dodać, zawołał tylko: - No to wio do miasta!
Wszyscy, mniej lub bardziej leniwie, ruszyli w stronę niezachęcającego miasta. Najaktywniej wobec perspektywy „zwiedzania" zachowywała się jedna z dziewczyn z klasy D, bodaj Peruwianka, która pokrzykując:
- Tutaj chodźcie, o tutaj! – do swoich kolegów, wysunęła się na czoło wędrówki.
Alfred, Yong Soo i Matthew szli prawie na końcu. Koreańczyk już dawno skończył szkic – rysował bowiem nie dość że pięknie, to jeszcze szybko – i teraz przyglądał się wizerunkowi srogiego mężczyzny z wysokim czołem. Amerykanin i jego współlokator zaglądali mu przez ramię.
- Jakiś taki niesympatyczny się wydaje – ocenił ten pierwszy.
Yong Soo wzruszył ramionami.
- Kto mu każe być sympatycznym? – Zastanawiał się, dlaczego akurat taki wydawał mu się ten amerykański generał, ale nic nie przychodziło mu do głowy. To, że człowiek, którego narysował, to Ridgway, było dla niego oczywiste. Tak samo oczywiste jak to, że Alfred musi być jego przyjacielem i że nie lubi Kiku.
Dziwne.
- Bo ja go sobie wyobrażałem takiego bardziej słodkiego, młodszego i z takimi, no wiesz, loczkami. – Amerykanin zakręcił sobie kosmyk palcem, chcąc zaprezentować domniemane uczesanie.
- Czyli wyobrażałeś go sobie jak Matta – olśnił go Yong Soo. – Przez zbieżność imion.
- Możliwe – zgodził się Alfred.
Szli coraz wolniej, wszyscy troje wpatrując się w rysunek.
- Zaraz skoczymy do jakiejś kawiarenki internetowej i sprawdzimy oryginał! – zdecydował Jones, święcie przekonany, że wszędzie muszą być jakieś kawiarenki internetowe.
Zostali już całkiem z tyłu. Alfred zauważył to i obejrzał się, żeby zobaczyć, czy ktoś jeszcze idzie za nimi – ale zobaczył tylko Bascha Zwingli, siedzącego na krawężniku i wściekłego na cały świat.
- Te, Szwajcar! – zawołał. – Nie idziesz?
Basch jednak tylko prychnął. Nie zamierzał się zadawać z narwanym Amerykaninem i jego kumplami. A tym też jakoś wybitnie nie zależało na jego towarzystwie – ruszyli nadganiać grupę, zostawiając go samego.
Nie na długo jednak.
Oto po chwili zza autokaru wyłonił się Feliciano z szerokim uśmiechem i zawołał:
- No dobra, pierwsza lekcja nam nie wyszła! Teraz czas na lekcję drugą!
- Co? – Basch poderwał się w jednej chwili. – Dalej zamierzasz do niej zarywać? Już ja ci zaraz dam popalić…!
- Nie, nie! – Włoch na wszelki wypadek zrobił kilka kroków do tyłu. – Moje intencje są dobre, słowo! Pomogę ci ją zdobyć!
Powiedział to dosłownie w ostatniej chwili, bo szwajcarska pięść zagłady zawisła kilka centymetrów od jego twarzy. Basch szybko oszacował przydatność trzęsącego się przed nim ze strachu uwodziciela i oznajmił, opuszczając dłoń:
- Dobra. Co mam robić?
- Okej! – Dobroduszny Włoch rozpromienił się natychmiast. – Zaraz ci powiem!
Pociągnął Szwajcara za rękaw i ruszył dumnie przed nim, tłumacząc:
- Bo ty nie umiesz jej zainteresować sobą. – Basch spojrzał na niego mrocznie. – Wiesz, ona jest taka słodka, delikatna, kochana… a ty jesteś taki… - Feliciano zmierzył rozmówcę wzrokiem. - …taki… - Chyba brakło mu słowa, zwłaszcza, że oczy kolegi wypełniły się rządzą mordu. - …taki… no wiesz…
- Nie, nie wiem.
- …choć z drugiej strony… - rozważał Włoch. - …Hitler też miał żonę…
- Słucham? – Basch poczerwieniał z wściekłości.
- Nic nie mówiłem, nic! – Feliciano zamachał przed sobą dłońmi w obronnym geście. – Dobra, chodź, zaraz ją odnajdziemy… i wtedy spróbujemy coś wymyślić…
Miasto nie było mocno zaludnione. Można by wręcz powiedzieć, że po ulicach krążyli głównie stypendyści ze szkoły Beilschmidta. Nie tak trudno było odnaleźć anioła – stała w towarzystwie cycatej Jekateriny i rozmawiała z nią, oparta o murek. Po chwili przyłączył się do nich i Austriak.
- Dobra, od czego by tu zacząć… - mruknął Feliciano, niby przypadkiem stając po drugiej stronie ulicy i w odbiciu szyby wystawy obserwując dziewczęta.
- Od wykurzenia Austriaka! – podpowiedział Basch.
- Ja bym nie ryzykował… - Włoch namyślił się. – Możesz podejść i powiedzieć: „O, Roderich, ty tutaj? Co u ciebie? Zrobiłeś już referat na to a tamto?"… Hm, co o tym myślisz?
- Myślę… - Basch zerknął przez ramię. Stał tam, cwaniaczek, i ewidentnie ją podrywał. O, głaskał ją po głowie. Uśmiechnęła się do niego. – Jasna cholera, jaki ona ma piękny uśmiech…!
- Nie musisz tego mówić, przeklinając – pouczył go Feliciano. – Lisa wygląda na subtelną dziewczynę.
Szwajcar spojrzał na kolegę ze zdziwieniem.
- Kto…?
- No, Li… - Włoch zamilkł. Po czym wybuchnął śmiechem. – Ty nawet nie wiesz, jak ona się nazywa?
Basch poczerwieniał.
- Nie wiedziałem, kogo zapytać!
- Twój współlokator chodzi z nią do klasy… Nie zapytałeś?
- Myślisz, że ja się do niego odzywam? – napuszył się Szwajcar.
Do Lisy, Rodericha i Jekateriny dołączyła Erzsebet, która chwyciła Austriaka za ramię i uśmiechnęła się do niego przymilnie.
- Ha, widzisz, on jest zajęty! – ucieszył się Basch.
- A bo ja wiem…? – zastanowił się Feliciano. – Tak, jakby nie mógł mieć dwóch dziewczyn na raz…
Szwajcar westchnął głęboko.
- No dobra, już, leć do niej! – zachęcił Włoch. – Zacznij, jak ci mówiłem. Zaczep Rodericha. – Pchnął lekko kolegę. – Musisz być po prostu miły. To przecież żaden wyczyn!
Basch spojrzał na niego ciężko, ale obejrzał się na ulicę w obie strony i przebiegł. Ładnie się złożyło, że wbiegł prosto między Jekaterinę i Lisę.
- Cześć, Roderich! – zawołał, szczerząc się do Austriaka niezbyt naturalnie. – Co tam? Jak ci wyszło to ostatnie wypracowanie, na… ten teges… na angielski?
Zapytany zamrugał.
- Nie przypominam sobie, żebym pisał wypracowanie na angielski – powiedział. Następnie odchrząknął i oznajmił: - Dziewczęta, kojarzycie na pewno Bascha Zwingli? To mój współlokator. Baschu, oto Lisa Kessler, Jekaterina Matwijenko i Erzsebet Hedervary.
Wszystkie trzy wpatrywały się w Bascha bardzo nieufnie.
- Ja, ten, no właśnie… - powiedział Szwajcar, zerkając nerwowo na Feliciano.
Włoch pokazał palcami szeroki uśmiech, więc Basch rozciągnął swoje usta w takowym. Nie zdawał sobie sprawy, że wygląda przez to nieco demonicznie.
- …no, jestem przyjacielem Rodericha…
Austriak uniósł brwi i dotknął gipsu na swojej ręce.
- Kim jesteś? – zapytał, przestępując z nogi na nogę.
- Tym, no, współlokatorem! – poprawił się nerwowo Szwajcar.
Feliciano obserwował rzecz przy szybie i z jego perspektywy wyglądało to bardzo, bardzo źle. Oto widział miotającego się Bascha, machającego rękoma jak Włoch, ale bez włoskiego wdzięku, unoszącego coraz wyżej brwi Rodericha i trzy bardzo zdziwione dziewczęta.
Nagle sytuacja się nieco zmieniła: Austriak coś powiedział i jego współlokator lekko poczerwieniał. Feliciano zacisnął kciuki.
- Nie, proszę… - szepnął.
- Ja cię zaraz stłukę, draniu!
Wrzask odbił się o ściany wszystkich pobliskich budynków echem. Jego następstwo stanowił szalony galop Bascha i Rodericha przez miasto i wrzaski trzech przerażonych dziewcząt.
A Szwajcar biegł, wygrażał koledze i przyrzekał sobie, że już nigdy, przenigdy nie zrobi kroku, by poznać Lisę Kessler, której anielska osobowość kompletnie nie pasowała do jego diabolicznej.
Post został pochwalony 0 razy
|