- Pospiesz się! No pospiesz! – Młody chłopak średniego wzrostu stał w drzwiach i przytupywał. W dłoni trzymał ramię plecaka, a sięgające ramion, brązowe, gęste włosy obijały mu się o szyję przy podrygiwaniu. – Nie zamierzam czekać ani chwili dłużej!
Od dziesięciu minut powtarzał to z właściwą sobie wytrwałością, czekając na swojego współlokatora. Poznali się zaledwie cztery dni temu, a Taurys Laurinaitis – bo tak się zwał oczekujący – już obdarzył tego człowieka całą swą sympatią i lojalnością. Głównie dlatego, bo poczuł się niezwykle sympatycznie, gdy drobny, nieco zabawny i staromodnie obcięty blondasek przywitał go w pokoju słowami: „Hej! Od teraz jesteś moim przyjacielem, jasne?!”. Taurys co prawda miał pewne opory, ale to tylko dlatego, bo nie znał imienia oznajmującego. Gdy już dowiedział się, że jego współlokator to Feliks Łukasiewicz z Polski, na początku uznał, że nie cierpi równo wszystkich Polaków, ale wymiękł po dwóch godzinach i odtąd był umownym przyjacielem Polaka. Przez te kilka dni przebywania w internacie zdążył zorientować się, że Feliks jest nieporządnym, lubiącym narzekać na wszystko i wszystkich egoistą. Rozrzucił swoje rzeczy po całym pokoju, zapominając, że ma współlokatora. A tak generalnie, to był trochę bezczelny. I chamski.
A Taurys go bardzo polubił, bo on potrzebował kogoś takiego – silnego, mocnego człowieka, który by go bronił przed kotowaniem. W poprzedniej szkole wszyscy nim pomiatali i stanowił podnóżek dla każdego. Do tego ciągle z niego drwiono i wycinano mu głupie numery – tym razem zamierzał uniknąć tego. Z Feliksem nawet miał szansę zrealizować ten plan.
- No idę, idę! – Blondyn wreszcie odnalazł w szafce nocnej porzuconą paczkę polskich paluszków sprzed dwóch dni, wepchnął ją do swojego tornistra, po czym, pokrzykując: - No pospiesz się, coś ty taki ślamazarny! – Wyminął kolegę i pognał na rozpoczęcie roku.
Taurys zaklął po litewsku i rzucił się za przyjacielem, porządnie zdenerwowany. On! Ślamazarny! Kto tu na kogo czekał?! Właśnie chciał o to zapytać, ale Feliks był już daleko przed nim – skubane toto szybko biegało – i gnał po schodach, podczas kiedy Litwin dopiero skręcał na klatkę schodową… i wpadł prosto na jakiegoś giganta.
Cofnął się i, z przeprosinami na ustach, podniósł głowę na nieznajomego. Nieszczęśliwa ofiara zajścia obróciła twarz ku niemu i Taurysa dreszcz przeszedł - ze strachu. Bo nagle, patrząc w bladofioletowe oczy nieznajomego, przerażenie przeszyło go na wskroś. Ten, widząc przestraszony wzrok Litwina, rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i zapytał, zaciągając po rosyjsku:
- Nie ma za co przepraszać, czyż nie? – Pochylił się i pomógł Taurysowi wstać. – Może pójdziesz z nami na rozpoczęcie roku, towarzyszu?
Dopiero teraz Laurinaitis zauważył, że przed Rosjaninem stoją trzej Azjaci.
- Nazywam się Ivan Braginski, a to Yao, Kiku i Yong Soo. Idziemy sobie razem, jak to czwórka przyjaciół – wyjaśniał, uśmiechając się szeroko, gigant.
Taurys zorientował się, że wszystkich trzech kojarzy z nocy, kiedy to wyszedł na korytarz zobaczyć, co spowodowało na nim okrutnie głośny łomot. Uderzył wtedy drzwiami prosto w twarz znękanego, leżącego na podłodze Austriaka, na którym okrakiem siedział drobny blondyn w szlafroczku, z zaciętą miną wykręcający biedakowi ręce na plecy i wrzeszczący:
- Ja ci dam, psuć szkolny fortepian!
Yong Soo i ten Amerykanin, Alfred, próbowali wówczas ich rozdzielić. Pomagał im chyba jeszcze mężczyzna, mamroczący coś po francusku. Kiku i Yao stali wtedy nieco z tyłu, obok dwóch dziewcząt i jakichś innych chłopaków.
- To jak? Zechcesz nam towarzyszyć? – dopytywał się Ivan.
Taurys skinął głową, przytłoczony spojrzeniem Rosjanina. Czuł, że już, ledwo zdążył się obejrzeć, wszedł w grupę, w której wcale nie chce być.
Razem z resztą ekipy zszedł do stołówki, bo rozpoczęcie roku musiało przecież poprzedzać śniadanie. Feliks machał do Taurysa z jednego ze stolików, klepiąc obok siebie wolne miejsce, i Litwin już chciał do niego podejść, gdy usłyszał obok siebie głos Ivana:
- Ale przecież towarzysz będzie z nami, tak?
Rosjanin stracił rezon z chwilą, z którą Yong Soo bezczelnie opuścił radosną paczkę przyjaciół, idąc samotnie do pustego stolika przy oknie. Taurys wykorzystał ten moment, by przemknąć się do Feliksa.
- No, nareszcie. Poruszasz się wolniej niż żółw w smole.
- Chyba niż mucha.
- Mucha normalnie jest szybka. – Polak wzruszył ramionami.
Litwin zacisnął usta, ale nie skomentował. Zamiast tego spojrzał na swój talerz. Dwie kanapki, nic niezwykłego.
- Teraz przy okienku jest ktoś normalny. Wczoraj był stypendysta z Francji, pamiętasz? – zdradził Feliks.
Jego towarzysz automatycznie spojrzał ku wspomnianemu miejscu. Jakaś młoda kobieta stała przy talerzach z kanapkami i dzbanach z gorącym mlekiem do płatków lub kakao i herbatą, której połowę stanowił zapewne cukier. Bezczelnie piłowała sobie paznokcie.
Naraz podszedł do niej Romano z mocno nieufnym spojrzeniem.
- Dzień dobry, kur… - W połowie ukochanego „kurna” zorientował się, że mówi do osoby dorosłej, i zamilkł.
Kobieta podniosła na niego znudzony wzrok.
- Witam, witam.
- Czy to jest… jadalne? – Włoch wskazał dłonią na kanapki.
Stołówkowa spojrzała na nie.
- Zdaje mi się, że tak.
- A mleko?
- Mleko co?
- Czy to mleko? – naciskał Romano, robiąc nieufne podchody do talerzy.
- Zdaje mi się, że tak.
- Ale czy to mleko pochodzi z Włoch?
Im Yong Soo zerknął na niego smętnie znad swoich kanapek. Nadal siedział samotnie. Szczerze musiał przed sobą przyznać, że miał nadzieję, że dosiądzie się do Alfreda, ale stoliki były w większości czteroosobowe, a Amerykanin był już z Mattem, Francisem i Arthurem. To na dobre odebrało mu humor po pobudce w pokoju z ludźmi, którzy wydawali mu się podejrzani.
- Nie łudź się – rzucił teraz. – To mleko pochodzi z Korei.
- Północnej?! – wrzasnął Vladimir, siedzący ze swoim współlokatorem, Bułgarem, stolik dalej.
- Jeśli pochodzi z Korei Północnej, to na pewno dawały je martwe krowy – powiedział nieufnie Romano. Podszedł do dzbana, pociągnął nosem i oznajmił, prostując się: - Zgłaszam reklamację tego oto mleka. Czy pomidory na tych kanapkach też pochodzą z Korei Północnej?
Kobieta westchnęła głęboko, wsunęła pilniczek za pasek jeansów i oznajmiła:
- Tak naprawdę, to wszystkie te produkty są ze Stanów, Kanady albo Sri Lanki.
Romano miał spojrzenie o pół joty bardziej nieufne niż chwilę wcześniej.
- Z czego…? – zapytał.
Kobieta wywróciła oczami i spojrzała na resztę obecnych.
- Wytłumaczcie koledze, gdzie jest Sri Lanka, proszę – rzuciła, z powrotem wyjmując pilniczek. Najwyraźniej uznała, że nie będzie się zniżać do zostawiania go dla kogoś, kto nie wie, czym jest Sri Lanka.
W stołówce wszyscy milczeli podejrzanie, wymieniając spojrzenia.
- W Korei Północnej? – strzelił w końcu Vladimir.
Gdy kobieta obrzuciła go spojrzeniem właściwym komuś, kto patrzy na kompletnego kretyna, wyszczerzył swe wampirze ząbki w uśmiechu i rzucił:
- Żarcik taki. Przecież wszyscy wiemy, gdzie jest Sri Lanka, nie?! – Po czym wepchnął sobie do ust sporego kęsa kanapki ze Sri Lanki, żeby uniknąć odpowiedzi na kłopotliwe pytania.
Pani stołówkowa potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
- Sri Lanka! – powtórzyła głośno i dobitnie. – To moja piękna, żyzna ojczyzna! – W jej umalowanych oczach błysnęło coś na kształt łez wzruszenia. – Z naszą cudowną, choć nieco drobną stolicą Sri Dźajawardanapura Kotte! – Złożyła ręce w dziękczynnym geście. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła uniesioną rękę Alfreda Jonesa. – Tak, słucham?
- Może pani to powtórzyć? – spytał Amerykanin z zafascynowaniem.
- Sri Dźajawardanapura Kotte! – spełniła prośbę pani stołówkowa.
- Przy tym stół z powyłamywanymi nogami się chowa – mruknął Feliks.
- Mamy także piękny hymn! – kontynuowała kobieta. Po czym stanęła na baczność i zaśpiewała: - Sri Lanka Matha, apa Sri Lanka, Namo namo namo namo Matha!
- A to na podstawie hitu Lady Gagi?! – wyrwał się Alfred.
Pani stołówkowa zmierzyła go morderczym wzrokiem. Mniej więcej takim, jakim Romano w dalszym ciągu mierzył tajemnicze jedzenie. Dopiero gdy Feliciano wyminął go, nabrał sobie ogromną michę płatków wraz z mlekiem ze Sri Lanki, która leży w Korei Północnej, brat wyrwał mu talerz i oznajmił:
- Muszę spróbować pierwszy! Możesz się zatruć!
Po czym z miną dzielnego, troskliwego kolegi, ratującego ludzkość, odmaszerował. Chciał siąść przy ostatnim wolnym stoliku, ale ktoś do niego zawołał – silnie opalony, roześmiany Hiszpan zapraszał go do swojego stolika.
- Kurna – oznajmił Włoch, siadając obok niego.
Taurys nie uważał, żeby mleko było jakieś bardzo niedobre. Właściwie, smakowało dokładnie tak, jak mleko na Litwie. Przeżuwał płatki, przyglądał się wcinającemu czwartą kanapkę z rzędu Feliksowi i zastanawiał się, jak w ogóle można tyle jeść. Gdy Polak zaczynał piątą, zapytał go, czy nie ma przypadkiem dosyć, ale ten tylko potrząsnął głową.
Ostatecznie zjadł sześć kanapek i wypił po jednym kubku herbaty na dwie. Po trzy łyżeczki cukru na kubek.
Taurys był w poważnym szoku po obserwowaniu, jak to małe stworzenie chłonie pożywienie jak odkurzacz, dlatego musiał być przez Feliksa prowadzony niemal za rękaw na salę gimnastyczną, gdzie miało się lada chwila odbyć rozpoczęcie roku.
Stało na niej mnóstwo krzeseł w rzędach. Między nimi były odstępy, dzielące krzesła na pięć partii. Przy czterech z nich stali nauczyciele.
- Klasa A! Tutaj! – wołał mężczyzna w masce, machając do uczniów. – Dalej, od lewej, mają się usadowić klasy B, C i D! – Instruował.
Nastąpiły przepychanki, w trakcie których ustalono rozmaite ciekawostki. Yong Soo zobaczył, że jest w klasie A z Alfredem, który siadł między Arthurem a Matthew i nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, a także z całą trójką swoich współlokatorów. Basch także trafił do A, a między rzędami dojrzał – nie do wiary! – swojego nocnego anioła, mocno pochyloną postać, ukrywającą twarz pod blond włosami i biegnącą do ławek C. Roderich także się tam kierował i Szwajcar natychmiast poczuł się perfidnie oszukany przez los. Nim jednak zdążył rzucić się z pięściami na swojego wstrętnego współlokatora, mszcząc się za tę niesprawiedliwość, został popchnięty przed Francisa.
- Nie denerwować, mon cher – poprosił Francuz. – Denerwowanie złe.
- Nie wkurzaj mnie! – odpowiedział Basch, ale opanował się i poszedł za nim.
Taurys i Feliks także należeli do klasy C. Wsunęli się w ławki i wyszło na to, że Polak usiadł obok jakiejś ładnej, ciemnowłosej dziewczyny. Miała ona stokrotkę wetkniętą za ucho – ciekawe, skąd ją wytrzasnęła? – i bardzo, ale to bardzo sympatyczny uśmiech.
- Cześć – powiedział Łukasiewicz. Po raz pierwszy od tych czterech dni, od których znał się z Taurysem, Litwin widział, że kolega nie wie, co powiedzieć.
- Jó reggelt! – odrzekła, roześmiana. Potem dodała: - Wybacz, źle po angielsku. Bardzo. – Odgarnęła ciemne włosy za ucho i dodała: - Przepraszam.
- Nie ma za co, nie ma! – odpowiedział szybko Feliks, szczerząc się. – Skąd jesteś?
Uniosła brwi, przez chwilę przetwarzając, o co spytał. W końcu odrzekła:
- Węgry. – I wyciągnęła rękę. – Erzsebet Hedervary. Miło mi.
- O, ja jestem z Polski! – Feliks zaśmiał się, zaskoczony zbiegiem okoliczności, po czym uścisnął dłoń koleżanki. – Feliks Łukasiewicz. Ej, a znasz to powiedzenie: „Polak, Węgier, dwa bratanki”?
Mimo, że ostatnie słowa powiedział po polsku, chyba zrozumiała, bo skinęła głową i, z uśmiechem, dokończyła:
- Együtt harcol, s issza borát!
Potem przybili sobie żółwika i Taurys, żeby nie czuć się opuszczony, musiał się odezwać. Już otworzył usta…
Kiedy nagle z wolnej części sali dobiegł głośny okrzyk:
- Próba mikrofonu! Próba mikrofonu! Raz, raz!
Wszyscy natychmiast spojrzeli na stojącego na środku, wbitego w garnitur, czerwonookiego albinosa.
- No hej! Wszystko działa! – zawołał radośnie. Omiótł wzrokiem całą salę i dorzucił: - Witam państwa dzisiaj, tego zagilbistego dnia! Jestem Gilbert Beilschmidt i jestem waszym boskim dyrem! Możecie mi mówić „Cudowny i przewspaniały Gilbo”, ewentualnie „Gilbo”! – Strzelił czerwonymi oczami w tę i we w tę, po czym dodał, celując palcem w Feliksa: - Tylko ty masz mi mówić „panie Beilshmidt”, Łukasiewicz!
- Co?! – zaprotestował Polak. – Dlaczego?!
- Bo cię nie lubię! – oznajmił radośnie dyrektor, po czym kontynuował: - W naszej absolutnie wyjątkowej szkole zebraliśmy stypendystów z całego świata! Możecie się tu czasami czuć dziwnie – większości z was już to mówiłem – ale to tylko dlatego, ponieważ nasza szkoła jest taka zagilbista! Nie ma absolutnie innych powodów! Nauka tutaj leży na super wysokim poziomie, ale liczę, że wszyscy dacie sobie radę! Co tydzień w sobotę będziemy robili wycieczki do jakiegoś miasta, chyba, że będzie za mało chętnych, wtedy zostaniemy tutaj! Generalnie planujemy dyskoteki i inne takie i będzie wyczepiście! Głęboko liczę, że się dogadamy – z tobą nie chcę, Łukasiewicz – i będzie fajnie! Musimy się w pełni zgrać! – Po czym wyrzucił pięść do góry i krzyknął: - Je!
- Faszysta – mruknął Feliks. – „W pełni się zgrać”… I jeszcze mnie nie lubi. Co za cham.
Erzsebet, która nie zrozumiała trzech czwartych wywodu dyrektora, poklepała Łukasiewicza po ramieniu. Najwyraźniej doszła do wniosku, że naburmuszonemu blondynowi jest to w tej chwili potrzebne.
- Dziwny facet – powiedziała swoim słabym angielskim.
Polak skinął głową.
- Dziwny facet i dziwna szkoła – uzupełnił Taurys.
Ale o tym, jak bardzo ta szkoła jest dziwna, stypendyści mieli się dopiero przekonać.
Post został pochwalony 0 razy
|