Z życiem to jest tak, że ono po prostu jest kompletnie rąbnięte. Do pewnego momentu wydaje ci się, że wszystko jest ułożone i w porządku, i że po prostu masz pecha, że akurat niczym się nie wyróżniasz i jesteś nudny. A potem nagle wszystko nabiera absurdalnej fabuły amerykańskiego filmu. Dowiadujesz się, że mimo czwóry z angielskiego jesteś stypendystą i musisz wyjechać do szkoły gdzieś het daleko od rodzinnej Ottawy. Żegna cię tylko stary, nieco podpity mężczyzna, który zajmował się tobą przez szesnaście lat twojego życia, a ty odchodzisz wreszcie w daleki świat. Potem zamieszkujesz w pokoju numer siedemdziesiąt osiem i rozpakowujesz się spokojnie, kiedy nagle ktoś puka. Mówisz „proszę”, bo już od dobrej pół godziny oczekujesz swojego współlokatora. A gdy klamka opada w dół, a do sypialni ktoś zagląda…
Widzisz swoją twarz.
Siebie z nieco krótszymi, prostymi włosami, w okularach o bardziej prostokątnych oprawkach i o jotę bardziej niebieskich oczach. Ale to jednak nadal ty, twoje rysy twarzy, twój niepewny uśmiech i twoje sterczące blond kłaki.
A potem twój sobowtór wkracza w całej okazałości, prezentując dwie walizki na kółkach, koszulkę z napisem „Hero” i za długie jeansy, które marszczą się na niebiesko-czerwonych tenisówkach. Uśmiecha się szerzej i to już nie jest twój uśmiech, bo ty nie prezentujesz podobnie śmiałych wyszczerzy, po czym woła:
- Hello! Jestem Jones. Alfred Jones. Jej! Prawie jak James Bond! - Po czym śmieje się.
Nic dziwnego, że Matthew Williams był w szoku. Gapił się zza kulistych oprawek na osobę, która tak bardzo go przypominała, i zastanawiał się, czy śni.
- Co tam? - zapytał tymczasem Alfred, opadając na wolne łóżko z westchnieniem ulgi. - Właśnie mnie tu przywiózł jakiś wariat drogowy. Helikopterem przyleciałem, a ty?!
- Samochodem… Passatem. - Wzruszył ramionami Matthew.
Alfred spojrzał na niego ciekawie.
- Wiesz, ty mnie w ogóle strasznie przypominasz! Nie sądzisz? - zapytał.
- Ja…
- No, to jak się nazywasz?
Kanadyjczyk zamrugał, zdezorientowany. Nie zdążył odpowiedzieć na pierwsze pytanie, usłyszał następne.
- Matthew - rzekł w końcu.
- Matthew… - Alfred zastanowił się. - Znałem ja kiedyś jakiegoś Matthew, tak mi się zdaje… - Po chwili milczenia dodał: - No ale nie pamiętam. - Podniósł się z leżenia do pozycji siedzącej. - Mały ten nasz pokój.
- Dwuosobowy.
- Co za przypadek, że wsadzili nas razem, nie? - Alfred pokiwał głową sam do siebie, skupiając spojrzenie już tylko na Kanadyjczyku.
Matt nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
- Co tam, fajnie będzie! - zaśmiał się Jones. - Zostaniemy kumplami, nie?!
Williams patrzył na niego przez chwilę, zaskoczony takim oświadczeniem, ale potem pokiwał głową. I uśmiechnął się. Właśnie chciał też powiedzieć, że będzie mu bardzo miło, ale Alfred sprężyście poderwał się i rzucił:
- Dobra, to ja się potem rozpakuję! Lecę zwiedzać! - Po czym opuścił pokój, nim Matthew zdążył zapytać, czy jego obecność bardzo by Alfredowi przeszkadzała, bo on wcale nie chce siedzieć tutaj sam.
Ledwie natomiast Jones wyszedł z sypialni, znalazł się w długim korytarzu. Drzwi znajdowały się tutaj w regularnych odstępach, osadzone w ścianach pomalowanych na mandarynkową, przyjemną dla oka barwę. Po jednej stronie znajdował się zakręt, po drugiej - schody prowadzące na niższe piętro. Alfred ruszył schodami, bo tak naprawdę „zwiedzanie” było jedynie przykrywką dla odwiedzenia kuchni. Musiała tu jakaś być, a on był cholernie głodny. Ostatni raz jadł chyba trzy godziny temu i do tego jedynie małego hamburgera.
Przy odrobinie pyszności w lodówce mógłby zrobić sobie wielkiego burgera od podstaw.
Zbiegł po schodach, jak na niego przystało - przeskakując po trzy stopnie i z szerokim, przygłupim uśmiechem na ustach. Jako, że jego pokój był na trzecim piętrze, chciał od razu zejść na parter, ale w połowie schodów między drugim a pierwszym coś go wstrzymało.
Ktoś wrzeszczał w nieznanym Alfredowi języku, czemu towarzyszyły podejrzanie głośne trzaski. Zaintrygowany Jones wrócił się na drugie piętro i wybiegł na korytarz.
Kilkanaście metrów od niego niski, wściekły Azjata szarpał się z klamką na zmianę z kopaniem drzwi i wrzeszczał. Wyglądał na bliskiego kompletnej histerii i chyba dlatego Jones uznał, że należy interweniować.
- Hej, młody! - zawołał i zdziwił się. To „młody” nie było planowane. Jakoś samo mu się powiedziało, kompletnie nie wiedział dlaczego. Przecież miał masę bardziej pasujących zawołań - typu „żółty” czy „skośny”.
Chłopak na te słowa puścił klamkę i spojrzał na niego.
Alfreda zatkało.
Znał go…! Jak nic znał! Nie mógł sobie przypomnieć, skąd, ale znał go aż za dobrze.
Azjata otworzył usta, też nie będąc w stanie słowa powiedzieć. W końcu jednak udało mu się potrząsnąć głową i rzucić:
- Czego chcesz?
- Zwariowałeś? - Wobec tego i Alfred odzyskał język w gębie. Wskazał na drzwi zamaszyście. - Zostawże ten niczemu winny kawałek drewna!
- To mój pokój! A drzwi się nie otwierają! - wyjaśnił poirytowany Azjata.
- Proszę cię! - Jones uniósł ręce do góry i chwycił się za głowę teatralnie. - Widocznie są zamknięte!
- To co, ja mam tu tak siedzieć?! - Chłopak zacisnął dłonie w pięści. - Pieprzę to! Nic mi nie wychodzi! - Z tym okrzykiem kopnął drzwi po raz kolejny.
- No już, nie denerwuj się. To do ciebie nie pasuje - poprosił Alfred.
Azjata łypnął na niego ze zdziwieniem i złością. W sumie, miał prawo. Nie Alfredowi przecież oceniać, co do niego pasuje, a co nie - nie znali się kompletnie i widzieli pierwszy raz w życiu.
- Im Yong Soo. - Azjata wyciągnął do niego dłoń. - Z Seulu. Z Korei Południowej.
- Alfred Jones. - Uścisnął rękę nowopoznanego Jones. - Waszyngton, Stany Zjednoczone. - Puścił dłoń Azjaty i rozejrzał się. - Szukam kuchni. Skoro nie masz nic lepszego do roboty, chodź ze mną.
Chyba Yong Soo faktycznie nie miał, bo powlókł się za nim.
- Też jesteś geniuszem-stypendystą? - zapytał Alfred, żeby jakoś nawiązać rozmowę.
- Jestem! - Koreańczyk skinął głową. - Tylko że jeśli prestiż tej szkoły ma polegać na śmiganiu przez nowojorskie ulice z szoferem bez prawa jazdy, to ja bardzo dziękuję.
Alfred posłał mu pytające spojrzenie, więc opowiedział o swoim uroczym rajdzie po Nowym Jorku i prerii. Amerykanin zrewanżował się historią o locie helikopterem przez burzowe chmury z gościem, który też był Niemcem, ale jasnowłosym, niebieskookim, ulizanym i bardzo poważnym. Przedstawił się jako Ludwig.
- Podobno będzie tu nauczycielem.
- Mam nadzieję, że albinos nie będzie… - Yong Soo westchnął. - Tego mógłbym nie zdzierżyć, nawet ze swoim absolutnym opanowaniem.
- Tym opanowaniem, które zaprezentowałeś przy zamkniętych drzwiach? - upewnił się Alfred.
Po czym oboje roześmieli się i Jones odniósł wrażenie, że przełamał pierwszą barierę z tym oto Azjatą.
Zeszli na parter i z łatwością znaleźli jadalnię, bo dochodziły z niej całkiem przyzwoite, jak na szkołę z internatem, zapachy.
Była ona dosyć duża, z wieloma cztero- lub sześcioosobowymi stolikami i ścianami barwy mandarynkowej. Na jednej ze ścian wisiały w gablotach rozmaite, zminiaturyzowane flagi i to na nich w pierwszej chwili skupili wzrok Amerykanin i Azjata. Każdy podświadomie szukał swojej - Alfred odnalazł ją między flagą Kanady a Wielkiej Brytanii, a Yong Soo przy chińskiej i japońskiej.
- Ciao! - dobiegł ich naraz radosny okrzyk. Automatycznie spojrzeli w kierunku, z którego dobiegał, i dojrzeli dwóch brązowookich, brązowowłosych chłopaków. Jeden z nich siedział nad talerzem pełnym jedzenia i gapił się na niego ponuro, a drugi stał z nogą opartą o krzesło i machał do nich.
Alfred odmachał z zachwytem. Jak łatwo było tu zawrzeć nowe znajomości!
- Jestem Feliciano Vargas - przedstawił się ten, który pomachał. - A to mój brat, Romano. Miło nam was poznać! - Z tym oto radosnym oświadczeniem opadł na krzesło i wbił spojrzenie w swój talerz.
- Alfred - przedstawił się mieszkaniec Stanów Zjednoczonych, także zerkając na jedzenie. - A co to jest?
- A kto tam wie kucharza, kurna - mruknął Romano, grzebiąc widelcem w pokarmie.
- Pachnie bardzo dobrze! - stwierdził optymistycznie Yong Soo. Wyraźnie czuł, że burczy mu w brzuchu.
- Tak, ale podobno ugotował to stypendysta z Francji - wyjawił nieprzekonany Romano. - A Francuzom nie należy ufać.
- Dlaczego tak uważasz, braciszku? - zapytał Feliciano, nabierając widelcem trochę dziwnej papki.
- Nigdy nie wiadomo, czy nie wsadzą ci do żarcia jakiejś żaby - wyjaśnił „braciszek”.
Feliciano jakby lekko pozieleniał.
- To może ja… - wymamrotał, opuszczając widelec.
- Może go po prostu zapytajmy, co? - zaproponował Alfred, rozglądając się. - Gdzie jest ten stypendysta?
- W kuchni? - zasugerował Romano, wstając.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na przeciwległą ścianę. Osadzone było w niej okienko, przez które najpewniej należało podawać posiłki.
- Kto pyta? - spytał Amerykanin.
- Kurna, nie cierpię Francuzów - burknął Romano.
Feliciano tylko potrząsnął głową. Robił się coraz bardziej zielony.
- Ja chcę pastę… - wymamrotał w końcu.
Yong Soo westchnął ostentacyjnie, wywrócił oczami i ruszył do okienka.
- Halo? - zawołał, pukając w parapet. - Jest tam ktoś? – Jako że odpowiedziało mu milczenie, pochylił głowę, by zajrzeć przez okienko do wnętrza kuchni, i powtórzył głośniej: - Halo! – Pokręcił głową z rezygnacją i obrócił się ku pozostałym. – Pusto.
- Szukacie mnie? – rozległo się w tym momencie od strony drzwi. Stał w nich wysoki młodzieniec o spiętych w kucyk z tyłu głowy blond lokach. Gładził kilkudniowy zarost na swojej brodzie, poprawiał fartuch i przyglądał się wszystkim z zachwytem i dumą. – Sądzę, chcecie mi podziękować za wykwintne pożywienie? – Mówił niegramatycznie, z francuskim „r” i nawet nie próbował się z tym kryć. Wyraźnie miał język angielski głęboko w poważaniu, jak na Francuza przystało.
- Chcemy się zapytać, co w tym wykwintnym pożywieniu, kurna, jest – sprostował Romano.
- Same meilleur! – zapewnił z dumą mężczyzna, po czym zaczął wymieniać szybko francuskie nazwy, odliczając na palcach. Skończył wraz z dziesiątym palcem, dorzucił jeszcze kilka słów w swoim ojczystym języku, po czym dodał: - Więc pyszne!
A to wszystko z promiennym uśmiechem, kompletnie nie zwracając uwagi na marsowe miny towarzystwa.
- To ja się boję to jeść. – Feliciano zapadł się głębiej pod stół.
- Kurna – skomentował sytuację Romano.
Alfred śmiał się nerwowo.
- Nie głodny? – zdziwił się kucharz. – Ale to pyszne, pyszne! – Po czym zaprezentował ponownie, w jak dużym natężeniu człowiek może wymówić „ł”, „ż” i „y” w ciągu minuty.
- Może zrobisz hamburgera, co? – zaproponował w końcu Alfred.
Francuz skrzywił się.
- A fu, fu! Niedobre! Niezdrowe! – zakrzyknął, kręcąc głową zamaszyście.
Romano warknął coś po włosku i Feliciano odpowiedział:
- Si!
- Tak! – rozpromienił się kucharz. – Si! Jedzcie! Jedzcie!
- Boję się! – spanikował do reszty Feliciano. Reszta jego wypowiedzi – po włosku – została zrozumiana jedynie przez brata i w pełni przez niego poparta, bo po sekundzie obaj Włosi – bo język, którym się posługiwali, wykluczał inną narodowość – wymknęli się chyłkiem z jadalni, zostawiając Yong Soo i Alfreda na pastwę nawiedzonego kucharza.
- To jecie? Jecie? – napastował Francuz.
Alfred cofnął się o krok.
- Ja… ja… - mamrotał.
- Bonnefoy, daj im spokój.
Wybawienie miało postać albinosa-kierowcy, którego Yong Soo miał już wątpliwą przyjemność poznać. Stał on teraz sztywno, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, i patrzył na kucharza ostro.
- Nie chcą jeść, to nie. Tylko tobie smakuje francuskie żarcie – poinformował go.
- Francuskie żarcie pyszne jest. Nie zgadzam się z twoją opinią.
- Zgadzać to ty się możesz lub nie. – Niemiec wzruszył ramionami. – A wy co tu jeszcze robicie? – zwrócił się z kolei do Koreańczyka i Amerykanina. – Jutro jest rozpoczęcie roku, zdajecie sobie z tego sprawę? Tak? No to idźcie już. Normalny obiad będzie za godzinę.
Wyszli więc – zwłaszcza Alfred miał przy tym nietęgą minę – a na odchodnym usłyszeli jeszcze albinosowe:
- Widziałeś gdzieś mojego brata? Zapodział mi się jakoś w okolicach południa…
Post został pochwalony 0 razy
|