W środę na trzeciej i czwartej lekcji klasa A miała mieć plastykę z klasą B. Było to o tyle niezwykłe, że nauczyciela plastyki nikt nie znał; wszyscy kojarzyli pana Beilschmidta Juniora („Tego ostrego") i Seniora („Tego, co nadużywa określenia Zagilbisty"), a także ospałego Heraklesa, energicznego Sadiqa, który w wolnych chwilach złościł się na tegoż Heraklesa, oraz pobożnego księdza z Watykanu („Mówcie mi Proszę księdza!"), a i pozostali nauczyciele jako-tako zapadali w pamięć. Natomiast plastykę dotąd miała tylko klasa D, a gdy inni pytali się jej członków o psora uczącego tego przedmiotu, spotykali się z wybuchami śmiechu i hiszpańsko-portugalskimi odpowiedziami, połączonymi z tajemniczym nuceniem.
Nic dziwnego, że zarówno uczniowie z A, jak i B, przed lekcją siedzieli dosyć sztywno. Przez dwa dni zdążyło rozpierzchnąć się już tysiąc plotek na temat nauczycielki (bądź nauczyciela) plastyki, a jedna była bardziej niezwykła od drugiej. Vladimir na przykład twierdził, że jest on wampirem i każe na siebie mówić Dracula; równie gorąco zapewniał jego przyjaciel z Bułgarii o wilkołactwie tegoż pana. Obie opcje bardzo intrygowały przede wszystkim Marinę.
- Nie musi zaraz naprawdę być wampirem – tłumaczyła Romano, który spędzał z nią każdą wolną chwilę (wszystko, żeby Xiao się do niej nie dobrał). – Ale mógłby chociażby, no wiesz, myśleć, że jest… To by było fajne, nie sądzisz? – Oczy jej błyszczały.
- Ty, wiesz, że nie każdy wampir jest taki, jak Edzio ze „Zmierzchu"? – upewnił się Alfred, siedzący pół metra dalej w towarzystwie Yong Soo.
- A co ty masz do Edzia? – zaatakowała od razu Lotte Peters z Brukseli. – To boski człowiek! I jak on pręży te muskuły w czwartej części „Zmierzchu"…! To przecież coś pięknego! – Złożyła dłonie jakoby w dziękczynnym geście.
- Chrzanić Edzia! – włączyła się Colette. – Za to Pattison…! No, Pattison, ten, co go gra… - Wyjaśniła, widząc pytające spojrzenia kolegów.
- Pattison jawnie nabija się ze „Zmierzchu" – wtrąciła swoje trzy grosze Tajwanka, wielki wróg całej serii. – Jedyny przyzwoity aktor z tej całej maskarady.
- Ja tam lubię Jacoba… To znaczy Taylora Lautnera! Jak on odsłania tę klatę w trójce…! – musiała dorzucić swoją uwagę Olive z Irlandii.
- On ma boską klatę! – zgodziła się Colette. Francis spojrzał na nią z oburzeniem. – A ty co sądzisz o klacie Lautnera? – zwróciła się obywatelka Seszeli do Nathalie.
- Ja…? – upewniła się panna z Monako. – Mnie klata Lautnera wisi i powiewa.
Koleżanki obrzuciły ją pełnymi zgrozy spojrzeniami. Tylko Yue uśmiechnęła się z aprobatą, a mina Xuan Tien pozostała pokerowa. Nathalie wzrosła też w oczach Francisa, który nie lubił, jak się przy nim komplementowało cudze klaty.
- Szczerze mówiąc, to w „Zmierzchu" nie ma prawdziwych wampirów – zwróciła na siebie uwagę Marina. – Tylko sparklący się w słońcu aktorzy. Takie letnie choinki. Prawdziwy wampir to na przykład Drakula. Uwielbiam tę książkę.
Temat nie został jednak podtrzymany, bo nikt poza Mariną nie czytał „Drakuli". Z resztą zadzwonił dzwonek, a niemal równo z nim do klasy A podszedł Bernhard z B, który wręczył Arthurowi klucz z tymi słowy:
- Nauczyciel mówi, żebyśmy już weszli. On zaraz do nas dołączy.
Nie słyszał całej wcześniejszej rozmowy i nie mógł zrozumieć, dlaczego naraz wszyscy spojrzeli na niego jak na wampira.
Klasa plastyczna okazała się znacznie większa od normalnej. Zamiast pojedynczych ławek stały w niej długie, sześcioosobowe stoły. Przed każdym krzesłem czekała pusta, sztywna kartka w formacie A4. Uczniowie pousadzali się szybko i czekali na nauczyciela.
Nie trzeba było siedzieć tyle, ile w oczekiwaniu na pana Karpusi. Już po dwóch czy trzech minutach do sali wparadował mężczyzna o ciemnej karnacji, mocno przy kości. Na opasłym brzuchu zapiął sobie koszulę w kwiaty, a na krótkie spodenki wciągnął spódniczkę z trawy. Czarne dredy ściągnął w kucyk z tyłu głowy, a małe, sympatyczne, blisko osadzone, czarne oczka błyszczały mu radośnie.
- Dzień dobry! – zawołał jako pierwszy. Zrobił kilka potężnych kroków do katedry. Spódniczka szeleściła przy każdym kroku. – Jestem Fidel Castro i będę was uczył plastyki, klaso A i B! Jako że chciałbym poznać duszę każdego z was… - Opadł na krzesło, które aż huknęło pod jego ciężarem, i wyciągnął z szuflady biurka cygaro. - …teraz proszę, abyście mi narysowali coś, co uważacie, iż będzie was wyrażało.
Nim zdążył zapalić, odezwał się charakterystyczny dzwonek telefonu. Mężczyzna wyciągnął go z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i rzucił niechętnie:
- Zmiana planów. Każdy ma narysować jakieś wydarzenie z historii swojego kraju.
W klasie rozległo się wiele jęków.
- …niech to wydarzenie jak najlepiej was wyraża – dodał Castro na pocieszenie, po czym wreszcie pociągnął tytoniu.
Alfred natychmiast zapalczywie zabrał się do rysowania.
- Co tam bazgrzesz? – zapytał ciekawie Yong Soo.
- Wojnę o Niepodległość Ameryki! – oznajmił z dumą Amerykanin.
- Stany Zjednoczone to żenada – skomentował Fidel, wypuściwszy z ust kłąb dymu. – Najlepiej by było, gdyby ich Brytole mocniej przycisnęły.
Arthur wybuchnął cichym śmiechem.
- A ty się tak nie ciesz. Twoi piratowali od siedmiu boleści – dodał uprzejmie nauczyciel.
- Wielka Brytania miała lepszych piratów od Hiszpanii i Portugalii! – zaprotestował natychmiast Kirkland.
- O, wypraszam sobie, to u nas byli najlepsi piraci! – wykrzyknęli równocześnie Antonio i Miguel, Portugalczyk.
Najpewniej doszłoby do kłótni, gdyby pan Castro nie interweniował:
- Piraci byli wszędzie tacy sami, do kitu. A teraz rysować.
Przez chwilę w klasie panowało milczenie, a każdy skupił się na swojej kartce; szybko jednak doszło do cichych rozmów.
- A ty co zamierzasz narysować? – zapytał Alfred, odrywając na chwilę wzrok od własnego rysunku. Szczerze mówiąc tego, co na jego kartce powstawało, nie można było nazwać pięknym.
- Nie wiem jeszcze… - Koreańczyk wzruszył ramionami.
- Kolega nie ma co narysować, bo w Korei nie było żadnych momentów, które warto by uwiecznić – skomentował uprzejmie Kiku, który, nie do końca wiadomo, dlaczego, siedział po drugiej stronie Yong Soo.
Koreańczyk zacisnął dłoń w pięść.
- Korea miała całą masę chwalebnych momentów – syknął.
- Dobra, jasne, że miała! – Alfred postanowił interweniować, uprzedzając kłótnię, która mogłaby wyniknąć z tej rozmowy.
– Ty, Kiku, jak nie masz pomysłu, to narysuj Hiroszimę albo Nagasaki! – Nie mógł się mimo to powstrzymać Yong Soo.
Ołówek Japończyka, którym właśnie kreślił on linię, złamał się pod zbytnim naciskiem dłoni. W klasie, w której już zaczynały się toczyć różne rozmowy, na ten komentarz zapanowało milczenie.
Kiku otworzył usta, by odpowiedzieć czymś równie uprzejmym, ale na temat protektoratu japońskiego, jakim była Korea od 1910 roku, jednak jego twarz z nagła skrzywiła się w bólu. Naraz chwycił się też za głowę, jęknął – i już nie był w stanie powiedzieć ani słowa, skulony w nagłym, wstrząsającym bólu. Krzyknął rozdzierająco.
Pan Castro poderwał się z krzesła, rzucając dymiące się cygaro na biurko.
- Boże! – szepnął Yong Soo, zrywając się z krzesła. - Przepraszam! Przepraszam…! – wołał nerwowo, jakby to mogło pomóc przerwać atak, jaki nagle wstrząsnął Japończykiem. – Błagam, nie rób już… tego!
Kiku drżał nerwowo.
- Padaczka! – rozległ się szept. – Ja to już widziałem…
- Moja koleżanka w szkole, kiedyś…
Jednak to, co miotało Japończykiem, nie przypominało padaczki. Ślina nie toczyła mu się z ust, był także w stanie jako tako panować nad swoimi ruchami.
Fidel podbiegł do niego w takiej prędkości, na jaką pozwalała mu tusza, i chwycił ucznia mocno.
- Wszystko w porządku… - szepnął. – Chodź… chodź…
Wyglądało na to, że nawet on nie wie, jak się w takiej sytuacji zachować. Zwłaszcza, że zachowanie Kiku odbiegało od wszystkiego, co dotąd w życiu widział.
- Wyjdziemy stąd, dobrze?… Chodź… - Pan Castro pomógł Japończykowi wstać i zaczął go wyprowadzać z sali, wspomagając przy chodzeniu na całkiem drżących nogach.
Stali już przy drzwiach, gdy naraz Kiku obrócił się zamaszyście, ukazując twarz innym uczniom. Widzieli łzy wypływające z jego oczu, drżący podbródek i smutne oczy człowieka, który z rozpaczy odchodzi już od zmysłów.
- Proszę…! Daj mi wreszcie żyć! – wrzasnął Japończyk.
Potem Fidel wreszcie wyszarpnął go z pokoju, a drzwi za nimi zatrzasnęły się.
Przez chwilę po ich wyjściu panowało kompletne milczenie. Yong Soo opadł na swoje krzesło i przez dłuższy moment wpatrywał się w drzwi, zbyt zszokowany, żeby cokolwiek powiedzieć.
- T-to moja wina…? – zapytał w końcu. – Czy to przeze mnie? – Ale nie potrzebował odpowiedzi. – Tak, to przeze mnie… Boże, zrobiłem coś strasznego…!
- Co ty chrzanisz – zirytował się w końcu Alfred. Chwycił ołówek i zaczął stawiać na kartce kolejne linie w nerwowych ruchach.
- Powiedziałem o tych bombach, a potem on… - mamrotał nerwowo Koreańczyk.
- Normalni ludzie nie wariują przez coś takiego! – stwierdził Feliciano.
- To musi być padaczka… - powiedział głos, który doszedł do tego wniosku już wcześniej; teraz zorientowano się, że to Romano.
- Niemożliwe. W moim… - Basch odchrząknął nerwowo, dusząc w zarodku słowo „sierocińcu". Nigdy by się nie przyznał, że jest sierotą! - …domu… mój brat miewał padaczkę i… to wyglądało inaczej…
- Histeria! Jak u Colina w „Tajemniczym Ogrodzie"! – wnioskował Arthur Kirkland.
- On był przerażony – odezwała się Silvija, śliczna Chorwatka z klasy B. – Może po prostu tak ma…? Podobno Japończycy mają ogromną dumę… Więc może, gdy usłyszał o takiej porażce swoich rodaków…
- No, duma by mu na coś takiego na pewno nie pozwoliła – uznał Francis. Okazał się wyjątkowo umiejętny lingwistycznie i, obcując na co dzień z gramatyką angielską, posługiwał się nią już prawie poprawnie.
Silvija wzruszyła ramionami.
- Więc co mogło sprawić, że…?
Ale właśnie tego nikt nie wiedział, więc wszyscy, by ukryć zmieszanie, wrócili do rysowania.
Yong Soo w istocie nie wiedział, co narysować, przede wszystkim przez to, że Korea nie słynęła z epickich zwycięstw. Dodatkowo teraz miał jeszcze wyrzuty sumienia – bo nie dało się ukryć, że to po jego słowach Kiku dostał ataku – i kompletnie stracił wenę twórczą.
Alfred zerknął na niego i uśmiechnął się blado.
- Narysuj akcję w Inczhonie – zaproponował.
Koreańczyk podniósł na niego ponury wzrok.
- Tam zasłynął amerykański generał, nie Koreańczycy – powiedział.
- To prawda – nie mógł zaprzeczyć Amerykanin. – Ale wiesz co… - Obrócił kartkę i przysunął ją do tej należącej do Yong Soo. – Narysujemy razem, co ty na to? Ty narysujesz Douglasa McArthura tutaj, a ja zajmę się twoimi ludźmi, o, będą tutaj… A w tle wystrychnięte na dudka wojska północnokoreańskie!
Koreańczyk patrzył na Alfreda niepewnie przez dłuższą chwilę, ale jego twarz powoli rozjaśniał uśmiech.
Atmosfera rozluźniała się, ale Kiku nie wracał. Za to w pewnym momencie – już przy końcu lekcji, kiedy na kartkach Amerykanina i Koreańczyka powstawał podzielony na dwa rysunek, w którym część Yong Soo była prześliczna, uroczo wręcz dopracowana, a ta Alfreda przypominała bardziej zbiór patyczaków z czymś na kształt pistoletów w dłoniach – wrócił Fidel Castro. Nie odpowiedział na pytające spojrzenia uczniów, oznajmił za to krótko:
- Dyrektor prosi do siebie Im Yong Soo.
Koreańczyk zbladł, ale wstał spokojnie.
- Ja go przeproszę! – obiecał.
Alfred poderwał się za nim.
- Odprowadzę kolegę – zgłosił się.
Fidel wahał się chwilę.
- Ty lepiej rysuj – powiedział w końcu.
- Ale my już skończyliśmy! – Alfred uniósł obie kartki.
Nauczyciel podszedł do niego, pociągając z cygara, i przyjrzał się rysunkowi. Jego wzrok skupił się przede wszystkim na generale w lewym rogu.
- Czy to jest Douglas McArthur? – zapytał w końcu.
Im Yong Soo nie mógł nie uśmiechnąć się, widząc, jak dobrze została rozpoznana postać historyczna.
- Tak! – Alfred był tak dumny, jakby to było tylko jego dzieło. – Narysowaliśmy z kolegą akcję w Inczhonie!
Fidel pokiwał głową, westchnął, wypuścił dym niemal w twarz ucznia, znowu westchnął i powiedział:
- Dobra, idź z nim, Jones.
Koreańczyk wraz z Amerykaninem opuścili salę.
- Poznał McArthura, widziałeś? – Nie mógł nie odezwać się ten pierwszy. – Poznał!
- Świetnie rysujesz, to poznał. – Ten drugi zaśmiał się. – Pokażemy Mattowi, jak wrócimy do pokoju, nie?
Kanadyjczyk rano miał gorączkę, przez co nie poszedł na lekcje.
- Ty może i pokażesz… - Dobry humor Yong Soo opadł. – Mnie ze szkoły wywalą…
- Jak nie wywalili Bascha za złamanie ręki Roderichowi, to myślisz, że ciebie wykopią? – Alfred potrząsnął głową z niedowierzaniem. – To by było chamskie. Poza tym, dyrektor jest spoko, nie pozwoli na to.
Koreańczyk wzruszył ramionami.
Przeszli na drugie piętro, gdzie dyrektor miał swój gabinet. Sekretarka szybko ich zapowiedziała i po chwili stali w pokoju Beilschmidta Seniora. Było to spore pomieszczenie z nieodzowną paprotką, biblioteczką z książkami (po krótkim rzucie okiem na tytuły można było dostrzec, że głównie historycznymi), mocnym, starym, rzeźbionym biurkiem – i ekspresem do kawy.
- Yong Soo, Alfred, witajcie. – Gilbert, siedzący w fotelu obitym skórą, powitał ich bez charakterystycznego uśmiechu, ale też nie z jakoś bardzo groźnie zmarszczonymi brwiami. – Siądźcie. – Wskazał głową sofę.
Oboje spełnili rozkaz, nieco zdziwieni, że Beilschmidta nawet odrobinę nie zdziwiła obecność nieproszonego tu Jonesa.
- Chcesz kawy, Alfred? – zapytał Gilbert, wywołując bezdenne zdziwienie na twarzach uczniów. – Co? Zawsze lubiłeś, nie? – Dyrektor zaśmiał się. – Dwieście rodzajów kawy i niesamowite wybrzydzanie… przykro mi, ale mam tylko czarną. A ty pewnie wolisz herbatę? – zwrócił się do Yong Soo, kręcąc głową. – Wybacz, nie mam.
Chwilę majstrował przy ekspresie, po czym skinął Alfredowi.
- Chodź po kawę.
Ten szybko, posłusznie spełnił rozkaz, zastanawiając się, skąd niby dyrektor wie o jego miłości do tegoż napoju, po czym wrócił na sofę.
Gilbert odetchnął.
- Mam nadzieję, że wiecie, po co tu jesteście.
Skinęli głowami równocześnie.
- Możecie mi opowiedzieć, co się dokładnie stało?
Alfred zaczął. Starał się nie pomijać szczegółów, ale Yong Soo i tak co chwila wtrącał swoje trzy grosze i prostował ewentualne nagięcia na ich korzyść ze strony kolegi. Dyrektor kiwał głową, popijał kawę i słuchał ich uważnie. Na koniec powiedział:
- Chciałbym tylko, żebyście wiedzieli, że to, co się stało, absolutnie nie jest waszą winą. Tak musiało być. Ponadto… - Odchrząknął głęboko. – Takich przypadków może być więcej. Proszę nikomu nie dokuczać i z nikogo nie nabijać się, jeśli zdarzy się coś takiego, bo… tutaj… jest to całkowicie normalne, rozumiecie? Tak musi być. – Położył ogromny nacisk na słowo „musi". - Nic na to nie poradzicie, ale nie jest to wasza wina.
Ani Alfred, ani Yong Soo nie wiedzieli, co mogą odpowiedzieć. W końcu Amerykanin zapytał:
- A… czy Kiku ma się dobrze?
- Już zasadniczo lepiej. – Gilbert uśmiechnął się lekko. – Nie będzie go dziś na reszcie lekcji, ale jest już całkowicie spokojny. Zdaje mi się, że pielęgniarka wypuściła go już do pokoju. Byłbyś tak miły, Yong Soo, i przyniósł mu tam obiad?
Koreańczyk skinął głową.
- Świetnie. Możecie iść.
Koledzy wstali i wyszli, niemal przepychając się w drzwiach.
A potem poszli na resztę lekcji, powiedzieli, że z Kiku wszystko dobrze, i generalnie było już w porządku. Klasa A się rozluźniła i wszyscy umówili się, że już nie będą wspominać o tym, co się stało na plastyce.
Gdy Alfred wrócił po lekcjach do internatu, do chorego Matta, i opowiedział mu wszystko, dodał jednak coś, czego nikomu wcześniej nie powiedział:
- …ale wtedy, gdy on zawołał „daj mi wreszcie żyć", wiesz, tak odwrócił się do klasy… i on… - Alfred badał wzrokiem napiętą, chorowitą twarz współlokatora. - …On mówił to do mnie…
A Yong Soo wparował do pokoju Alfreda chwilę później, tak, że Matthew nawet nie zdążył powiedzieć, co sądzi na temat przypuszczeń kolegi. I zawoławszy:
- Internet! Natychmiast! – Dopadł komputera i włączył go, aż przytupując z niecierpliwości.
W dłoniach trzymał kartkę, którą już skleił taśmą klejącą – dzieło jego i Alfreda, przedstawiające akcję w Inczhonie.
Gdy udało mu się włączyć Internet – jak to bywało w nerwowych sytuacjach, łącza długo nie chciały złapać – wyszukał „Douglas McArthur". Pierwsza była strona na wikipedii o tym człowieku. Yong Soo otworzył ją i spojrzał na zdjęcie, po czym na swój rysunek i znowu na zdjęcie.
- Są identyczni – stwierdził.
Alfred, dotąd o nic nie pytający, bo zdający sobie sprawę, że Koreańczyk nie odpowiedziałby mu składnie z ekscytacji, teraz wreszcie mógł spokojnie odezwać się:
- No tak. To stwierdził już Castro, na lekcji.
Yong Soo pokiwał głową.
- Więc o co ci biega?
- Widzisz… - Koreańczyk nadal obserwował ekran zamiennie ze swoim rysunkiem. - …bo, tak naprawdę, ja to sobie wyobraziłem. Nigdy nie widziałem Douglasa McArthura.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Kohaku dnia Pon 16:28, 18 Cze 2012, w całości zmieniany 1 raz
|