Forum Klub Pisarski Strona Główna
Klub Pisarski
Widzisz te błękitne wrota? Prowadzą do wymiaru wiecznej nocy, gdzie srebrny glob rozświetla mrok. To tu, w jego blasku rodzą się marzenia. Chcesz poczuć jak rodzi się Twoja wena? Tak? To zapraszam do naszego Księżycowego Wymiaru Marzeń!
FAQ Szukaj Użytkownicy Grupy Galerie Rejestracja Zaloguj

Forum Klub Pisarski Strona Główna
Forum Klub Pisarski Strona Główna ...Kohaku / Stypendium Narodowości 2. Sobowtór, te wstrętne drzwi i francuskie żarcie
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Napisz nowy temat     Odpowiedz do tematu
Śro 10:11, 13 Cze 2012
Autor Wiadomość
Kohaku
Początkujący Pisarz


Dołączył: 31 Paź 2009
Posty: 195
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/10
Skąd: prawdopodobnie z Polski
Płeć: Kobieta

Temat postu: 2. Sobowtór, te wstrętne drzwi i francuskie żarcie
Z życiem to jest tak, że ono po prostu jest kompletnie rąbnięte. Do pewnego momentu wydaje ci się, że wszystko jest ułożone i w porządku, i że po prostu masz pecha, że akurat niczym się nie wyróżniasz i jesteś nudny. A potem nagle wszystko nabiera absurdalnej fabuły amerykańskiego filmu. Dowiadujesz się, że mimo czwóry z angielskiego jesteś stypendystą i musisz wyjechać do szkoły gdzieś het daleko od rodzinnej Ottawy. Żegna cię tylko stary, nieco podpity mężczyzna, który zajmował się tobą przez szesnaście lat twojego życia, a ty odchodzisz wreszcie w daleki świat. Potem zamieszkujesz w pokoju numer siedemdziesiąt osiem i rozpakowujesz się spokojnie, kiedy nagle ktoś puka. Mówisz „proszę”, bo już od dobrej pół godziny oczekujesz swojego współlokatora. A gdy klamka opada w dół, a do sypialni ktoś zagląda…
Widzisz swoją twarz.
Siebie z nieco krótszymi, prostymi włosami, w okularach o bardziej prostokątnych oprawkach i o jotę bardziej niebieskich oczach. Ale to jednak nadal ty, twoje rysy twarzy, twój niepewny uśmiech i twoje sterczące blond kłaki.
A potem twój sobowtór wkracza w całej okazałości, prezentując dwie walizki na kółkach, koszulkę z napisem „Hero” i za długie jeansy, które marszczą się na niebiesko-czerwonych tenisówkach. Uśmiecha się szerzej i to już nie jest twój uśmiech, bo ty nie prezentujesz podobnie śmiałych wyszczerzy, po czym woła:
- Hello! Jestem Jones. Alfred Jones. Jej! Prawie jak James Bond! - Po czym śmieje się.
Nic dziwnego, że Matthew Williams był w szoku. Gapił się zza kulistych oprawek na osobę, która tak bardzo go przypominała, i zastanawiał się, czy śni.
- Co tam? - zapytał tymczasem Alfred, opadając na wolne łóżko z westchnieniem ulgi. - Właśnie mnie tu przywiózł jakiś wariat drogowy. Helikopterem przyleciałem, a ty?!
- Samochodem… Passatem. - Wzruszył ramionami Matthew.
Alfred spojrzał na niego ciekawie.
- Wiesz, ty mnie w ogóle strasznie przypominasz! Nie sądzisz? - zapytał.
- Ja…
- No, to jak się nazywasz?
Kanadyjczyk zamrugał, zdezorientowany. Nie zdążył odpowiedzieć na pierwsze pytanie, usłyszał następne.
- Matthew - rzekł w końcu.
- Matthew… - Alfred zastanowił się. - Znałem ja kiedyś jakiegoś Matthew, tak mi się zdaje… - Po chwili milczenia dodał: - No ale nie pamiętam. - Podniósł się z leżenia do pozycji siedzącej. - Mały ten nasz pokój.
- Dwuosobowy.
- Co za przypadek, że wsadzili nas razem, nie? - Alfred pokiwał głową sam do siebie, skupiając spojrzenie już tylko na Kanadyjczyku.
Matt nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
- Co tam, fajnie będzie! - zaśmiał się Jones. - Zostaniemy kumplami, nie?!
Williams patrzył na niego przez chwilę, zaskoczony takim oświadczeniem, ale potem pokiwał głową. I uśmiechnął się. Właśnie chciał też powiedzieć, że będzie mu bardzo miło, ale Alfred sprężyście poderwał się i rzucił:
- Dobra, to ja się potem rozpakuję! Lecę zwiedzać! - Po czym opuścił pokój, nim Matthew zdążył zapytać, czy jego obecność bardzo by Alfredowi przeszkadzała, bo on wcale nie chce siedzieć tutaj sam.
Ledwie natomiast Jones wyszedł z sypialni, znalazł się w długim korytarzu. Drzwi znajdowały się tutaj w regularnych odstępach, osadzone w ścianach pomalowanych na mandarynkową, przyjemną dla oka barwę. Po jednej stronie znajdował się zakręt, po drugiej - schody prowadzące na niższe piętro. Alfred ruszył schodami, bo tak naprawdę „zwiedzanie” było jedynie przykrywką dla odwiedzenia kuchni. Musiała tu jakaś być, a on był cholernie głodny. Ostatni raz jadł chyba trzy godziny temu i do tego jedynie małego hamburgera.
Przy odrobinie pyszności w lodówce mógłby zrobić sobie wielkiego burgera od podstaw.
Zbiegł po schodach, jak na niego przystało - przeskakując po trzy stopnie i z szerokim, przygłupim uśmiechem na ustach. Jako, że jego pokój był na trzecim piętrze, chciał od razu zejść na parter, ale w połowie schodów między drugim a pierwszym coś go wstrzymało.
Ktoś wrzeszczał w nieznanym Alfredowi języku, czemu towarzyszyły podejrzanie głośne trzaski. Zaintrygowany Jones wrócił się na drugie piętro i wybiegł na korytarz.
Kilkanaście metrów od niego niski, wściekły Azjata szarpał się z klamką na zmianę z kopaniem drzwi i wrzeszczał. Wyglądał na bliskiego kompletnej histerii i chyba dlatego Jones uznał, że należy interweniować.
- Hej, młody! - zawołał i zdziwił się. To „młody” nie było planowane. Jakoś samo mu się powiedziało, kompletnie nie wiedział dlaczego. Przecież miał masę bardziej pasujących zawołań - typu „żółty” czy „skośny”.
Chłopak na te słowa puścił klamkę i spojrzał na niego.
Alfreda zatkało.
Znał go…! Jak nic znał! Nie mógł sobie przypomnieć, skąd, ale znał go aż za dobrze.
Azjata otworzył usta, też nie będąc w stanie słowa powiedzieć. W końcu jednak udało mu się potrząsnąć głową i rzucić:
- Czego chcesz?
- Zwariowałeś? - Wobec tego i Alfred odzyskał język w gębie. Wskazał na drzwi zamaszyście. - Zostawże ten niczemu winny kawałek drewna!
- To mój pokój! A drzwi się nie otwierają! - wyjaśnił poirytowany Azjata.
- Proszę cię! - Jones uniósł ręce do góry i chwycił się za głowę teatralnie. - Widocznie są zamknięte!
- To co, ja mam tu tak siedzieć?! - Chłopak zacisnął dłonie w pięści. - Pieprzę to! Nic mi nie wychodzi! - Z tym okrzykiem kopnął drzwi po raz kolejny.
- No już, nie denerwuj się. To do ciebie nie pasuje - poprosił Alfred.
Azjata łypnął na niego ze zdziwieniem i złością. W sumie, miał prawo. Nie Alfredowi przecież oceniać, co do niego pasuje, a co nie - nie znali się kompletnie i widzieli pierwszy raz w życiu.
- Im Yong Soo. - Azjata wyciągnął do niego dłoń. - Z Seulu. Z Korei Południowej.
- Alfred Jones. - Uścisnął rękę nowopoznanego Jones. - Waszyngton, Stany Zjednoczone. - Puścił dłoń Azjaty i rozejrzał się. - Szukam kuchni. Skoro nie masz nic lepszego do roboty, chodź ze mną.
Chyba Yong Soo faktycznie nie miał, bo powlókł się za nim.
- Też jesteś geniuszem-stypendystą? - zapytał Alfred, żeby jakoś nawiązać rozmowę.
- Jestem! - Koreańczyk skinął głową. - Tylko że jeśli prestiż tej szkoły ma polegać na śmiganiu przez nowojorskie ulice z szoferem bez prawa jazdy, to ja bardzo dziękuję.
Alfred posłał mu pytające spojrzenie, więc opowiedział o swoim uroczym rajdzie po Nowym Jorku i prerii. Amerykanin zrewanżował się historią o locie helikopterem przez burzowe chmury z gościem, który też był Niemcem, ale jasnowłosym, niebieskookim, ulizanym i bardzo poważnym. Przedstawił się jako Ludwig.
- Podobno będzie tu nauczycielem.
- Mam nadzieję, że albinos nie będzie… - Yong Soo westchnął. - Tego mógłbym nie zdzierżyć, nawet ze swoim absolutnym opanowaniem.
- Tym opanowaniem, które zaprezentowałeś przy zamkniętych drzwiach? - upewnił się Alfred.
Po czym oboje roześmieli się i Jones odniósł wrażenie, że przełamał pierwszą barierę z tym oto Azjatą.
Zeszli na parter i z łatwością znaleźli jadalnię, bo dochodziły z niej całkiem przyzwoite, jak na szkołę z internatem, zapachy.
Była ona dosyć duża, z wieloma cztero- lub sześcioosobowymi stolikami i ścianami barwy mandarynkowej. Na jednej ze ścian wisiały w gablotach rozmaite, zminiaturyzowane flagi i to na nich w pierwszej chwili skupili wzrok Amerykanin i Azjata. Każdy podświadomie szukał swojej - Alfred odnalazł ją między flagą Kanady a Wielkiej Brytanii, a Yong Soo przy chińskiej i japońskiej.
- Ciao! - dobiegł ich naraz radosny okrzyk. Automatycznie spojrzeli w kierunku, z którego dobiegał, i dojrzeli dwóch brązowookich, brązowowłosych chłopaków. Jeden z nich siedział nad talerzem pełnym jedzenia i gapił się na niego ponuro, a drugi stał z nogą opartą o krzesło i machał do nich.
Alfred odmachał z zachwytem. Jak łatwo było tu zawrzeć nowe znajomości!
- Jestem Feliciano Vargas - przedstawił się ten, który pomachał. - A to mój brat, Romano. Miło nam was poznać! - Z tym oto radosnym oświadczeniem opadł na krzesło i wbił spojrzenie w swój talerz.
- Alfred - przedstawił się mieszkaniec Stanów Zjednoczonych, także zerkając na jedzenie. - A co to jest?
- A kto tam wie kucharza, kurna - mruknął Romano, grzebiąc widelcem w pokarmie.
- Pachnie bardzo dobrze! - stwierdził optymistycznie Yong Soo. Wyraźnie czuł, że burczy mu w brzuchu.
- Tak, ale podobno ugotował to stypendysta z Francji - wyjawił nieprzekonany Romano. - A Francuzom nie należy ufać.
- Dlaczego tak uważasz, braciszku? - zapytał Feliciano, nabierając widelcem trochę dziwnej papki.
- Nigdy nie wiadomo, czy nie wsadzą ci do żarcia jakiejś żaby - wyjaśnił „braciszek”.
Feliciano jakby lekko pozieleniał.
- To może ja… - wymamrotał, opuszczając widelec.
- Może go po prostu zapytajmy, co? - zaproponował Alfred, rozglądając się. - Gdzie jest ten stypendysta?
- W kuchni? - zasugerował Romano, wstając.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na przeciwległą ścianę. Osadzone było w niej okienko, przez które najpewniej należało podawać posiłki.
- Kto pyta? - spytał Amerykanin.
- Kurna, nie cierpię Francuzów - burknął Romano.
Feliciano tylko potrząsnął głową. Robił się coraz bardziej zielony.
- Ja chcę pastę… - wymamrotał w końcu.
Yong Soo westchnął ostentacyjnie, wywrócił oczami i ruszył do okienka.
- Halo? - zawołał, pukając w parapet. - Jest tam ktoś? – Jako że odpowiedziało mu milczenie, pochylił głowę, by zajrzeć przez okienko do wnętrza kuchni, i powtórzył głośniej: - Halo! – Pokręcił głową z rezygnacją i obrócił się ku pozostałym. – Pusto.
- Szukacie mnie? – rozległo się w tym momencie od strony drzwi. Stał w nich wysoki młodzieniec o spiętych w kucyk z tyłu głowy blond lokach. Gładził kilkudniowy zarost na swojej brodzie, poprawiał fartuch i przyglądał się wszystkim z zachwytem i dumą. – Sądzę, chcecie mi podziękować za wykwintne pożywienie? – Mówił niegramatycznie, z francuskim „r” i nawet nie próbował się z tym kryć. Wyraźnie miał język angielski głęboko w poważaniu, jak na Francuza przystało.
- Chcemy się zapytać, co w tym wykwintnym pożywieniu, kurna, jest – sprostował Romano.
- Same meilleur! – zapewnił z dumą mężczyzna, po czym zaczął wymieniać szybko francuskie nazwy, odliczając na palcach. Skończył wraz z dziesiątym palcem, dorzucił jeszcze kilka słów w swoim ojczystym języku, po czym dodał: - Więc pyszne!
A to wszystko z promiennym uśmiechem, kompletnie nie zwracając uwagi na marsowe miny towarzystwa.
- To ja się boję to jeść. – Feliciano zapadł się głębiej pod stół.
- Kurna – skomentował sytuację Romano.
Alfred śmiał się nerwowo.
- Nie głodny? – zdziwił się kucharz. – Ale to pyszne, pyszne! – Po czym zaprezentował ponownie, w jak dużym natężeniu człowiek może wymówić „ł”, „ż” i „y” w ciągu minuty.
- Może zrobisz hamburgera, co? – zaproponował w końcu Alfred.
Francuz skrzywił się.
- A fu, fu! Niedobre! Niezdrowe! – zakrzyknął, kręcąc głową zamaszyście.
Romano warknął coś po włosku i Feliciano odpowiedział:
- Si!
- Tak! – rozpromienił się kucharz. – Si! Jedzcie! Jedzcie!
- Boję się! – spanikował do reszty Feliciano. Reszta jego wypowiedzi – po włosku – została zrozumiana jedynie przez brata i w pełni przez niego poparta, bo po sekundzie obaj Włosi – bo język, którym się posługiwali, wykluczał inną narodowość – wymknęli się chyłkiem z jadalni, zostawiając Yong Soo i Alfreda na pastwę nawiedzonego kucharza.
- To jecie? Jecie? – napastował Francuz.
Alfred cofnął się o krok.
- Ja… ja… - mamrotał.
- Bonnefoy, daj im spokój.
Wybawienie miało postać albinosa-kierowcy, którego Yong Soo miał już wątpliwą przyjemność poznać. Stał on teraz sztywno, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, i patrzył na kucharza ostro.
- Nie chcą jeść, to nie. Tylko tobie smakuje francuskie żarcie – poinformował go.
- Francuskie żarcie pyszne jest. Nie zgadzam się z twoją opinią.
- Zgadzać to ty się możesz lub nie. – Niemiec wzruszył ramionami. – A wy co tu jeszcze robicie? – zwrócił się z kolei do Koreańczyka i Amerykanina. – Jutro jest rozpoczęcie roku, zdajecie sobie z tego sprawę? Tak? No to idźcie już. Normalny obiad będzie za godzinę.
Wyszli więc – zwłaszcza Alfred miał przy tym nietęgą minę – a na odchodnym usłyszeli jeszcze albinosowe:
- Widziałeś gdzieś mojego brata? Zapodział mi się jakoś w okolicach południa…

Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Do góry
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Wyświetl posty z ostatnich:
Do góry
Napisz nowy temat     Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Regulamin