Basch Zwingli uważał siebie za człowieka opanowanego. Była to opinia dość wątpliwa i nijak potwierdzona faktami, bo Szwajcar ten lubił rzucać się w te i we w tę i wrzeszczeć na każdego, kto się napatoczył, niemniej miał ją o sobie mocno wyrobioną i silnie utwierdzoną. Posiadał pewien rytm życia i trwał w nim z niemieckim uporem, mimo, że osobiście poczuwał się bardziej za Włocha. Co, zważając na jego charakter, było co najmniej dziwne, bo mało na tym świecie żyło bardziej niemieckich Szwajcarów niż on.
Informacja, że jest stypendystą, wcale nie wytrąciła go z równowagi. Nawrzeszczał tylko na wszystkich nauczycieli, że nie zamierza zostawiać Genewy, i tyle. Na co oni mu, że ma wyjeżdżać, bo tak duży zaszczyt jak propozycja nauki w szkole w Stanach Zjednoczonych tknął jakiegokolwiek Szwajcara po raz pierwszy i być może ostatni raz w życiu, dlatego też Basch musiał reprezentować naród z honorem – a co za tym idzie, wyjechać.
Nie podobało mu się to. Zamknął się na trzydniowy bunt o chlebie i wodzie-kranówce, a gdy dowiedział się, że mogą go pozbawić też chleba i wody, jeśli nie zgodzi się opuścić domu i zachowywać przyzwoicie w Stanach, uznał, że to zamach na jego osobę. Niemniej musiał wyjść, a wtedy szybko przechwycono go do samochodu, następnie samolotu i już po dobie był w Nowym Jorku. A potem po prostu powiedziano mu, że musi zamieszkać w małej, ciasnej klitce – to jest pokoju w internacie – razem z nadętym Austriakiem, który, niczym jakiś cholerny arystokrata, ma pieprzyka na policzku!
Logiczne jest, że Basch bardzo się zdenerwował.
Ale nieporównywalnie bardziej zdenerwował się, gdy obudził się w środku nocy, spojrzawszy na zegar, dowiedział się, że jest druga nad ranem, a na łóżku obok nie było jego współlokatora. Tylko kołdra była podejrzanie porządnie ułożona, co tylko wzmogło pewność Szwajcara, że ten dupek Roderich w ogóle się nie położył. Co z kolei nakazało Baschowi zrzucić kołdrę, włożyć puchowy, szary szlafroczek i w kapciach z króliczymi mordkami wydreptać na korytarz.
Jako że, mimo korzeni, był raczej ciepłolubny, natychmiast odczuł chłodny powiew przeciągu korytarzowego. Rozejrzał się w obie strony i doszedł do wniosku, że zasadniczo niewiele widzi, więc w odruchu próbował wymacać włącznik. W ostatniej chwili zorientował się, że jak zapali światło, może kogoś obudzić, i postanowił we wręcz namacalnej ciemności poruszać się po korytarzach, odnaleźć tego idiotę Austriaka i nakryć go na gorącym uczynku – co by nie robił!
W tym celu postanowił zejść na parter, żeby to od niego zacząć.
Mieszkał na drugim piętrze, w pokoju numer trzydzieści dziewięć. Klatkę schodową miał, o ile się nie mylił, po lewej stronie. Tam poszedł. Nie, jednak po prawej. Musiał się wrócić przez całą długość ponurego korytarza – barwa mandarynkowa w ciemności wcale nie była taka ładna, do cholery! – żeby podreptać do schodów. Powoli ruszył po nich w dół, trzymając się jedną dłonią poręczy i unosząc rąbek za dużego szlafroka do góry. Szlafrok miał po jednym z nauczycieli w sierocińcu, fajny facet był, ale wysoki jak diabli. To znaczy, może jak diabli to nie, za to Basch wzrostem nie grzeszył – dla niego prawie każdy był wysoki.
Patrzył głównie na schody, uważając, by się nie potknąć.
I wtedy usłyszał szelest.
Gwałtownie podniósł głowę i zobaczył ją. Piękną jak anioł, drobną, jasnowłosą – umiał dostrzec w ciemności barwę jej długich, bo sięgających prawie pasa włosów tak dobrze, jak prześliczne, piwne tęczówki. Patrzyła na niego wielkimi, szeroko otwartymi – może ze zdziwienia, może z przerażenia – oczami… a potem nagle odwróciła się i uciekła.
- Nie, cze…! – jęknął nerwowo Basch, robiąc zbyt zamaszysty krok. Puścił szlafrok, nadepnął na niego i, w efekcie, stoczył się ze schodów jak kula, nie człowiek, robiąc przy tym cholerny hałas. Na podłodze pierwszego piętra leżał już poturbowany, z obolałą głową, a ciemność wirowała mu przed oczami.
Już powoli zaczął zbierać się w sobie i podnosić na bolących dłoniach, gdy usłyszał głośne trzaski gdzieś z góry. Dochodząc do wniosku, że to pewnie jego współlokator, postanowił, że wywoła u niego wyrzuty sumienia, zacisnął oczy, rozchylił usta i przestał oddychać.
Po dłuższej chwili usłyszał krzyk:
- O Boże! Facet w szlafroku!
I jakiś szelest, jakby ktoś się na nim pochylał.
- I to takim, jak w „Opowieści wigilijnej”! Wiecie, jak w tej amerykańskiej ekranizacji z 2009 roku! – kontynuował zapalczywie ten sam głos.
- Alfred… Ja… - Tu z kolei ktoś mówił cicho. – Nie, żebym… coś mówił, ale…
- To była koszula nocna, idioto – dokończył chłodno inny głos. – I ty mi tu nie wtykaj się do Dickensa, bo on był Anglikiem! Z krwi i kości!
- Każdy wie, że Anglicy pochodzą z Korei!
- A ty co tu robisz?!
- Co ty chrzanisz?! Nie pochodzą!
Basch nie mógł dłużej trzymać oddechu. Wypuścił go, najwyraźniej zbyt mocno, bo natychmiast ten cichy głos, który nie umiał zaprzeczyć Alfredowi, odezwał się:
- O, on żyje…
- Szlafroczek przywrócił go do żywych! – stwierdził podekscytowany głos, który na początku mówił o „Opowieści wigilijnej”.
Szwajcar nie wytrzymał. Poderwał się i wrzasnął:
- Cholera, co ty masz do mojego szlafroczka?!
Zatkało go natychmiast. Pochylało się nad nim znacznie więcej osób, niż rozmawiało. Szybki szacunek pozwolił mu dojść do wniosku, że oto pochylał się nad nim wysoki, jasnowłosy wróg szlafroczka, jego sobowtór, oraz człowiek o przerażająco wielkich brwiach, sprawiających wrażenie, jakby pochłaniały mu pół twarzy. W dalszej partii stało jeszcze czterech chłopaków, a z korytarza obok właśnie nadbiegły dwie dziewczyny.
- Wezwijcie pielęgniarkę! – zawołała jedna z nich. – Biedaka obłąkało!
- Nie jestem obłąkany, cholera! On się czepia mojego szlafroka! – wkurzył się Basch. – A sam ma wielką piżamę z flagą Unii Europejskiej, która, tak a’propos, też jest cholerna!
- To nie jest flaga Unii, tylko fragment flagi pierwotnych Stanów Zjednoczonych! – obruszył się wróg szlafroczków. – Gdybyś policzył, zobaczyłbyś, że gwiazdek jest trzynaście!
- Żebym ja ci nie powiedział, jak mnie obchodzi, ile jest gwiazdek! – Basch wreszcie wstał, dumnie otrzepał szlafrok i naciągnął mocniej jego pasek.
- Liczenie jest ważne – odezwała się do niego jedna z dziewczyn, które przyszły – drobna, z włosami niezdarnie i na szybko upiętymi w kucyka i okularami osadzonymi na nosie. – Myślisz, że bez niego umiałbyś przyzwoicie zagrać w takiego, dajmy na to, tysiąca?
Szwajcar spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Co ty chrzanisz…? Z resztą, nieważne! – potrząsnął głową i wypchnął się z towarzystwa. – Szukam kogoś! Do widzenia!
- Jesteś pewien, że ten, kogo szukasz, nie śpi? – zapytał Alfred.
Bach schował twarz w dłoniach. Otaczają go idioci.
- Jeśli śpi, to na kacu w kuchni – oznajmił na odchodnym.
Jeśli naprawdę myślał, że towarzystwo się rozejdzie, bo on powiedział „do widzenia”, to grubo się przeliczył. Cała gromada ruszyła za nim. Szli tak przez pół piętra, póki Basch nie obrócił na chwilę głowy i nie powiedział skrótowo, a dobitnie:
- Won.
Wtedy na chwilę zatrzymali się, by po chwili ponowić krok.
Najgorsze było to, że nijak się dało ich zignorować, bo ciągle wymieniali uwagi.
Konkretnie, to Alfred zainteresował się imionami nowopoznanych i wymusił na nich przedstawianie się kolejno. Był przy tym tak sympatyczny ze swoją energią mimo wybudzenia cokolwiek nagłego i szerokim uśmiechem, który można już było dostrzec w ciemności, że z miejsca urzekł zwłaszcza obie dziewczyny.
- Nathalie – przedstawiła się ta, która wcześniej robiła uwagę na temat gier w karty. – Pochodzę z Monako.
- A ja jestem Colette! – Ta miała ciemną karnację, splątane, czarne włosy i czekoladowe oczęta. – Z Seszeli!
- A co to są Seszele? – zainteresował się Alfred, który, jak jeszcze wszyscy mieli się przekonać, nie był mistrzem geografii.
- Piękne wyspy na Ocean Indyjski – odezwał się zalotnie Francuz, który, jak już wszyscy wiedzieli, nazywał się Francis Bonnefoy. – Nasza piękna Colette mogłaby być ucieleśnieniem te wyspy, o tak, mon cher!
Naraz wszyscy dziwnie się poczuli, bo słowa kolegi wywołały w ich sercach zaskakujące, podświadome poczucie. Atmosferę rozładował śmiech Colette.
- Miło mi to słyszeć. Pan też z pewnością mógłby uosabiać piękną Francję! – oznajmiła i dodała coś po francusku. Francis zaśmiał się, chwycił jej dłoń i już można było wywnioskować, że ta oto dwójka pięknie zaczęła.
- A wy, wy kim jesteście? – zainteresował się Alfred z kolei dwoma Azjatami, którzy szli za Yong Soo z zaciśniętymi ustami.
- To są moi współlokatorzy! – oznajmił Koreańczyk bez radości. Prawda była taka, że już czuł, że się z nimi nie dogada. Emanowała od nich dziwna antypatia wobec niego. Yong Soo miał pokój czteroosobowy i czwarty był Rosjanin, który wyraźnie nie lubił go jeszcze bardziej od dwóch pozostałych. Ale on generalnie traktował swoich współlokatorów z wyższością. – Wang Yao z Chin i Honda Kiku z Japonii.
Yao prychnął i była to jego jedyna reakcja na ciekawy wzrok Alfreda. Kiku natomiast wyciągnął do niego rękę i pozwolił sobie na krótki uścisk, ale nie odezwał się. W ręce Amerykanina pozostał natomiast jakiś świstek.
- O, a co to? – okazał zainteresowanie Alfred.
Japończyk już jednak na niego nie patrzył. Przynajmniej nie otwarcie, dlatego też Amerykanin nie zauważył, że, kiedy zgniótł karteczkę w dłoniach już bez zbytniej ciekawości (były tam tylko te dziwne, japońskie ślimaczki), Kiku posłał mu mordercze spojrzenie.
Tymczasem ekipa zeszła na parter, do zasadniczo niedużego holu, ogarniętego mrokiem.
- W takich momentach w amerykańskich horrorach rozległby się jakiś tajemniczy dźwięk! – zawyrokował Alfred, poprawiając okulary.
Dokładnie wtedy, kiedy zamilkł, rozległy się pierwsze akordy melodii. Oto z lewego skrzydła zaczęły rozbrzmiewać łagodne, spokojne, ale w dziwny sposób wzbudzające trwogę dźwięki fortepianu. Amerykanin pisnął i chwycił za rękę Matthew, a Colette podobnie – tylko chyba trochę bardziej celowo, a mniej podświadomie – zrobiła z Fracisem.
- Boże… - mruknął Yong Soo. – Upiór w operze.
Basch prychnął, pragnąc dobitnie okazać, że on się wcale nie boi upiora, po czym zakasał poły zachwycającego szlafroka i dużymi krokami ruszył w stronę dźwięków. Cała reszta poszła za nim, ale już wolniej i zostając bardziej z tyłu. Poza tym, grupka się przetasowała – dotąd idący krok w krok za Szwajcarem Alfred szedł teraz na szarym końcu, pociągając za sobą Matthew do obrony. Z drugiej jego strony szedł ten z brwiami na pół czoła, a krok przed nimi dziewczyny z Francisem. Na czoło wysunęli się Azjaci.
Melodia brzmiała mocniej. Rosła w siłę i przyspieszała, w dzikich dźwiękach rozbrzmiewając w korytarzu. Basch szedł ku niej z siłą, planując sobie: „Oj, już ja stłukę tego, kto gra, oj, ja stłukę…!”, a Alfred mamrotał coś o utracie zmysłów i horrorach amerykańskich.
Yao i Kiku mieli miny dobitnie świadczące o tym, że nie są pewni, co właściwie tutaj robią.
Cała ekipa pokonała kilka skrętów i wkroczyła do części szkolnej. Właściwie to wszyscy znajdowali się w niej po raz pierwszy, dlatego przez chwilę nawet dzielny Szwajcar stracił rezon. Po chwili jednak ponowił dzielne podążanie wobec dźwięku.
W niedługim czasie eskapada znalazła się przed otwartymi na oścież drzwiami. We wnętrzu pomieszczenia, z którego dobiegały dźwięki, wysoki młodzieniec w żabocie grał na fortepianie.
- Duch… - wymamrotał Alfred. – Upiór jakiś…
- Ojej. Ma uniesioną do góry głowę, a jak trafia w klawisze – skomentował zdziwiony Matthew.
Zaraz wszyscy zaczęli go uciszać, bo odezwał się, nie ściszając głosu. Matt był niewymownie zaskoczony – właściwie pierwszy raz w życiu ktokolwiek powiedział mu, że wypowiada się za głośno. „Będę musiał mówić ciszej”, postanowił sobie.
- Zaraz, zaraz… - mówił do siebie Basch, kiedy inni się kłócili. – Przecież ja znam tego gościa… To jest mój współlokator! – Ostatnie słowa wykrzyczał tak, że ekipa zapomniała o Matthew i rzuciła się na Bascha.
Muzyka jednak ucichła. Siedzący przy instrumencie człowiek obrócił się powoli ku nim.
- Kim jesteście? – zapytał najspokojniej w świecie. – Czy musicie przeszkadzać mi w grze teraz, kiedy rozkoszuję się pięknym Chopinem, wypływającym spod moich smukłych, zacnych palców?
- To niby był Chopin? – mruknął Arthur. – No chyba go coś…
Austriak dumnie wstał, zamknął fortepian i oznajmił dystyngowanie:
- Proszę nie wyładowywać na mnie swojego gniewu, zapewne spowodowanego tykającą prymitywnych ludzi chorobą, zwaną bezsennością.
- A moja pięść prymitywnych ludzi nie tyka. Dobrze, że jego będzie mógł spotkać ten zaszczyt – powiedział groźnie Basch, ruszając ku młodzieńcowi. W ostatniej chwili Alfred złapał go za kołnierz szlafroczka i przyciągnął do ekipy.
Austriak podszedł do towarzystwa, zmierzył zmierżonym wzrokiem odzienie swego współlokatora, po czym, pokiwawszy głową, oznajmił:
- Czeka mnie trudny rok.
- Ukrócę twe cierpienia – zaproponował Basch.
Chwilę później wszędzie zaczęły zapalać się światła, bowiem, co przedziwne, wszystkich uczniów szkoły budziło dudnienie kroków i mieszające się ze sobą okrzyki osób wracających do części internatu:
- Nawet nie wiesz, jak mnie wkurzasz!
- Zostaw mnie! Bicie szlachty nie wypada nawet takim prymitywom!
- Ludzie! Stańcie na wysokości sprawy, jak prawdziwi bohaterowie!
- Dobrze, że przynajmniej ja jestem tu gentelmanem.
Post został pochwalony 0 razy
|